Zastanawiam się, co jest takiego w tym filmie. Skąd taka popularność? Skąd zachwyt Akademii?
I dochodzę do wniosku, że tego nam wszystkim właśnie potrzeba. Banałów pod przykrywką filozoficznej opowiastki. Miałkiej papki pod przykrywką niezależnego kina. Tak, lubimy jak infantylne truizmy podawane są w takiej ślicznej oprawce.
Ale zapytajcie samych siebie - jakie odpowiedzi daje ten film? Albo czy w ogóle stawia jakieś ważkie pytania?
Dla mnie to kwintesencja hollywoodzkiego zakłamania, banalności, grania tanimi, beznadziejnymi chwytami pod publikę.
I jedyne, co mi się w tym filmie podobało, to pełne, szerokie usta Matta i tyłek Bena. Bo to jedyne, co ta para ma tak naprawdę do zaoferowania. Oscar za scenariusz jest dla mnie czymś, co kompromituje nie tylko środowisko artystów, filmowców, ale nasze społeczeństwo w ogóle.
Niestety, naprawdę jest mi cholernie przykro, że w tak gównianym, tandetnym, konformistycznym, mass-medialnym świecie przyszło mi żyć.
A mi nie jest przykro,ciesze się ze takie filmy powstawały i ze w takim "gównianym, tandetnym, konformistycznym, mass-medialnym świecie przyszło mi żyć."HAHA:) mógł ci się nie podobać.tylko ze jak mi sie film nie podoba to wyłączam go po 20 min i nie mecze sie oglądaniem go.A co do scenariusza to weź z kolega lub koleżanką napisz cos podobnego... chętnie obejrzę.I czy stawia ważkie pytania?? widać twoje podejście do filmu.
no tak... ale gdzie są jakies argumenty? juz nawet nie chodzi mi o konkretyzm ale jakie kolwiek? używanie takich słów jak: banał czy infantylny truizm niczego nie dowodzi :) w sumie to taka niby inteligentna krytyka całkiem z dupy :D
Masz w pewnym sensie rację. Tylko wejdź sobie na Cinema-city.pl, albo Multikino.pl i przejrzyj repertuar. Jakie filmy dzisiaj podbijają serca widzów? Przy tych "fantastycznych" produkcjach, "Buntownik z wyboru" to arcydzieło.
W świecie opanowanym przez lenistwo i próżność, tylko banałami można osłodzić rzeczywistość. Takich ludzi jak Will, może nie geniuszy, ale ludzi z podobnym podejściem do życia są miliony. Mogą, jak w lustrze dostrzec karykatury samych siebie. Dlatego ja uważam, że ten film jest ważny. Dla Amerykanów w szczególności, bo oni są strasznie zepsuci.
To jest historia opowiedziana w prosty sposób, docierający bezpośrednio do sumienia. Można oczekiwać czegoś więcej?
"Oscar za scenariusz jest dla mnie czymś, co kompromituje nie tylko środowisko artystów, filmowców, ale nasze społeczeństwo w ogóle"
eeee...przesa.
Pytacie o argumenty. Podam kilka prostych i subiektywnych odczuć. Na argumenty i dłuższą odpowiedź nie będę się silił. Bo mnie po tym filmie po prostu zrobiło się słabo. Jeśli Wy tego nie odczuwacie, to nie bardzo jest, o czym rozmawiać. Myślę, że się nie przekonamy nawzajem. A dlaczego mimo to oglądałem cały film, nie wyłączając po dwudziestu minutach? Z ciekawości. Jestem kinomanem. Oglądam też złe i bardzo złe filmy, żeby mieć porównanie. Żeby móc uczciwie oceniać. No, a poza tym powiedziałem już przecież, że usta Matta i tyłek Bena były dla mnie dość kuszącym i w zasadzie wystarczającym argumentem za obejrzeniem w całości i do końca.
Moje argumenty są takie:
-> Sam wątek matematyczny jest żenująco kompromitujący. Jeśli ktoś wie cokolwiek na temat matematyki, to bzdurność tego, co było na tablicy podczas wykładu albo w rozwiązaniu Willa, przyprawi go o mdłości. Jak można pomieszać macierze z liczbami zespolonymi i teorią grafów? To wszystko tam nie trzymało się kupy. Jest też absolutnie niemożliwe, by rozwiązanie jakiegokolwiek rozsądnego współczesnego problemu matematycznego mieściło się na jednej tablicy. Pomijając już nawet te szczegóły, to jest kompletnym absurdem wmawianie widzom, że jakiś gość, który wie wszystko o wszystkim może mieć jakiekolwiek pojęcie o matematyce wyższej. To jest fizycznie niewykonalne. Nawet dla największego geniusza. Dziś bez całych lat studiów NIE MOŻNA dojść do poziomu zaawansowania, o którym była w filmie mowa. To nie jest kwestia geniuszu. To kwestia wiedzy. Dziś trzeba mieć naprawdę ogromną wiedzę, by móc coś osiągnąć w matematyce. Okres cudownych dzieci rozwiązujących największe matematyczne zagadki nieodwracalnie się zakończył. Jakieś dwieście lat temu. Nawet wspomniany Ramanujan zwykle potrzebował nieco więcej czasu niż godzinka przy piwku.
-> Żałośnie banalna jest też relacja Matt - Robin. Dosłownie w każdej sekundzie dokładnie wiadomo, co powie i jak zareaguje druga strona. Robin po raz setny gra tę samą rolę. I jak zwykle jest w tym przeraźliwie sztuczny. Gdy pozna się samemu kogoś z charakterem granej przez niego postaci, dostrzega się banalność jego gry. Nie ma w tym nic naturalnego. Żadnej prawdziwej pasji. Z jego twarzy bije - gram tak, jak sobie tego życzycie, ja was bajeruję, a wy mi dajecie za to kupę kasy! Dlaczego Matt musi być niedorozwiniętym emocjonalnie dzieckiem? Dlaczego Robin musi mieć trudne dzieciństwo, problemy z żoną i ogólnie z samookreśleniem i życiem osobistym? Dlaczego to wszystko jest tak koszmarnie banalne i przewidywalne? Dlaczego? A no dlatego, że scenariusz jest napisany przez dwójkę amerykańskich chłopców o ładnych buźkach i pustych główkach. Przykro mi, ale taka jest prawda. Scenariusze powinni pisać scenarzyści. Ale w Stanach już tak jest, że scenariuszem aktorzy podcierają sobie tyłek w kiblu. On tam nie ma żadnego znaczenia.
-> Jaki jest ostateczny morał z tego wszystkiego? Że miłość jest de best. Że matma ssie, można ją sobie mieć w d. Że jedyne, co się liczy na tym świecie, to jakaś pusta pinda, która intryguje tylko tym, że potrafi opowiedzieć sprośny kawał w barze i przy piwie. Morał tego filmu jest tak przewidywalny, oklepany, a jednocześnie zakłamany i nieprawdziwy, że na przemian robi się raz mdło, a raz żenująco i człowiek chce się zapaść pod ziemie, że jego bracia tak postrzegają świat. W tak banalny, tak płytki sposób.
Co do pytań - moje na poruszony w filmie temat brzmiałyby tak:
1) Przeciw czemu buntował się Will?
2) W jaki sposób najlepiej mógłby wykorzystać swoje umiejętności? Co sam pragnąłby z nimi zrobić?
3) Jak odszukać i jak pomóc tym ukrytym geniuszom? Czy naprawdę są tacy, których nigdy nikt nie dostrzeże?
Moim zdaniem te oczywiste pytania w filmie nie padły. A już na pewno nie było próby odpowiedzi na nie.
żeś się rozpisał- no fajnie ale ty ewidentnie nie łapiesz tego filmu, twoja filozofia jest zupełnie inna, nie kumasz nawet istoty miłości (widac jest ci całkiem obca, bo i 100mln dolarow jest niczym przy kobiecie ktora cie opuscila, nie mowie nawet ze umarla ale zwyczajnie odeszla, na co ci ten szmal jak nie masz go z kim wydawac? no ale ja nie o tym...)mala dopiska- niestety geje nie łapią takich rzeczy (nie mam kompletnie nic do gejow ale faktem jest ze milosc do kobiety jest im obca, a nie chodzi mi tu o matczyną milosc ;))
1) przeciw samemu sobie, przeciw zyciu, kasie, byciu pionkiem itd,itd
2) nie wiem, może wynalezieniu piguly na raka (niestety to odpada, z wielką farmacją nie ma szans) więc może żeby na świecie ludzie już nigdy więcej nie głodowali (niestety również pudło - przeludnienie jest tępione przez rządy i korporacje którym podlegają) więc może hmmm wypas owiec? czemu nie! żyć sobie zgodnie z rytmem natury a w weekend wypad do cocokabany na balety.
3) ukryty geniusz nie chce być odkryty bo wie czym to grozi, woli cieszyć się małymi rzeczami i żyć szczęśliwie z wybranką swego serca jeśli będzie mu to pisane, woli się po prostu spełniać. niestety większość tych tzw ambitnych geniuszy którzy zostają powiedzmy lekarzami to sami ignoranci, zakichane buffony szczycący się swoją niebotyczną wręcz wiedzą a jak przychodzi co do czego to: piguła na to, piguła na tamto a o przyczyne nawet nie zapytają, nie bedą starali się wyeliminować problemu, nie mają zielonego pojecia jak to zrobic, baaa wielkie farmacje wydają fortune na ich szkolenia (studia, akademie itp) pigulka na cale zycie to swiety grall(70% ludnosci kazdego dnia bierze jakies piguly) no ale ja nie o tym :)
po co chcesz pomagac geniuszom? pomagaj ludziom biednym, nie radzącym sobie ze swiatem, to oni potrzebuja pomocy.
ramanujana nikt tu nie wspominal, chcesz zablysnąć?
Nie wiem, skąd wniosek, że nie kumam istoty miłości. Choć pewnie rzeczywiście nie kumam. A Ty kumasz? Toś geniusz, bo moim zdaniem nie kuma jej nikt.
Co do mego rzekomego i imputowanego mi gejostwa - skąd niby ten wniosek? Że mi się podobają ładni chłopcy i chwalę ich urodę, to od razu jestem gej? Z tego, co wiem, to raczej nie jestem (choć nigdy nie można być tak do końca pewnym - podobno niektórzy nawet dopiero po ślubie to u siebie odkrywają). To tak na marginesie.
Co do tej miłości w filmie - ciężko jest nazywać czymś poważnym pierwsze swe zauroczenie. Jeśli ktoś twierdzi, że pozytywna chemiczna reakcja na pierwszą napotkaną osobę płci odmiennej, która się nami zainteresuje, jest, bądź choćby może być, istotą miłości, to ja prawdopodobnie śmiałbym się z nim nie zgodzić...
Ad 1,2,3 - to są Twoje odpowiedzi. Moim zdaniem w filmie ich nie było. Gus niestety ma zwyczaj poruszania bardzo interesujących i ważnych społecznie tematów, które następnie grzebie brakiem jakiejkolwiek ich dyskusji w filmie. Artystą jest interesującym. Ale reżyserem gównianym.
Ad 3 - to jest bardzo istotne. Jakiego wyboru dokonać? Ale dobra odpowiedź, to ani nie - "chwytać dzień" nie patrząc na świat i innych, ani nie - "rzucić się w wir pracy" bez celu i bez uzasadnienia.
Biednym jest ciężko pomagać, a i sens tej pomocy jest często mocno wątpliwy. Najczęściej jest już za późno. Albo sami nie chcą tej pomocy przyjąć, albo nacisk innych czynników jest zbyt silny. Pomoc geniuszom jest dużo łatwiejsza i bardziej potrzebna, bo to są ludzie, którzy ją mogą przyjąć, bo jest z nimi możliwy dialog, a pomaganie im przyniesie "ludzkości" najwięcej pożytku.
Ramanujana wspomniano w filmie. A nie chcę zabłysnąć, tylko podkreślić, że a) oglądałem z uwagą, b) mam jakieś tam pojęcie o matmie.
Pozdrawiam i dzięki za odpowiedź (też dość obszerną - co się ceni, bo wiadomo, jak tu jest),
385
Akurat w dniu pokazania filmu w TVP mówiono w telewizji,że został
rozwiązany jeden z siedmiu problemów matematycznych.Rozwiązał ten problem
zwykły biedny człowiek,który kiedyś wykładał i na dodatek odmówił nagrody 1
mln dolarów.
Rozwiązany został, ale osiem lat temu. Chodzi o hipotezę Poincarégo, jeden z siedmiu tak zwanych Problemów Milenijnych. Rzeczywiście odmówił przyjęcia zarówno medalu Fieldsa, jak i tego miliona, o którym mówisz. Ale co to ma do rzeczy, to nie mam pojęcia. To gość, który przez całe życie zajmuje się matmą. Nie jest to żaden "zwykły, biedny człowiek". Choć biedny może i tak. Tak jak i wszyscy inni matematycy na świecie. Do pewnego stopnia wyróżnia go to, że dostał bzika i rzucił uczelnię i żyje jak asceta, ale nie ma to w ogóle żadnego porównania z wyssaną z palca sylwetką Willa z filmu "Buntownik z wyboru". Perelman to człowiek, który matmie poświęcił od dziecka całe swe życie. A tak na marginesie - jego dowód hipotezy dającej się streścić jednym zdaniem ("każda trójwymiarowa zwarta i jednospójna rozmaitość topologiczna bez brzegu jest homeomorficzna ze sferą trójwymiarową") to kilkusetstronnicowe dzieło. Zauważ jak to się ma do kilku gryzmołków, które nabazgrał na tablicy Will.
PS I właśnie o takim człowieku powinno się zrobić film. Polecam zapoznanie się z jego sylwetką, bo jest naprawdę fascynująca: http://pl.wikipedia.org/wiki/Grigorij_Perelman .
Wiesz dlaczego na tym świecie jest tak do dupy
"Że jedyne, co się liczy na tym świecie, to jakaś pusta pinda, która intryguje tylko tym, że potrafi opowiedzieć sprośny kawał w barze i przy piwie. Morał tego filmu jest tak przewidywalny, oklepany, a jednocześnie zakłamany i nieprawdziwy, że na przemian robi się raz mdło, a raz żenująco i człowiek chce się zapaść pod ziemie, że jego bracia tak postrzegają świat. W tak banalny, tak płytki sposób".
Ano jest tak przez ludzi którzy myślą twoimi kategoriami, zdajesz się nie zauważać czyichś potrzeb, z twojej wypowiedzi wynika że interesuje cię tylko to co się opłaca.
A no i musisz się pogodzić z tym że istnieje miłość od pierwszego wejrzenia. Tyle że jak w nią nie uwierzysz to na pewno cię nie spotka.
> zdajesz się nie zauważać czyichś potrzeb, z twojej wypowiedzi wynika że
> interesuje cię tylko to co się opłaca
To kompletna nieprawda. Tylko wydaje mi się, że świat jest tak wielki, piękny i przebogaty, że nasze pragnienia nie muszą się sprowadzać do jednego - do potrzeby zaspokojenia. Cielesnego, seksualnego. Jest mnóstwo innych spraw, które nie tylko są ciekawsze, ale i wartościowsze od kobiet (branych tu w sensie fizycznym) i dymanka...
Rozumiem potrzebę miłości. Jednak po pierwsze nie jest to jedyna i najważniejsza potrzeba, a po drugie nie jest tak płytka i banalna, jak ta przedstawiona w filmie. Tak schematycznie, tak banalnie. I tak po raz milion-sto-pięćdziesiąty-szósty.
Na słowo "miłość" uruchamia mi się jakiś podświadomy mechanizm obronny. To nie dlatego, że jej nie cenię, ale dlatego, że mowa o niej wszędzie i z reguły tak samo. I tak było właśnie w "Buntowniku".
"To nie dlatego, że jej nie cenię, ale dlatego, że mowa o niej wszędzie i z reguły tak samo" no właśnie mowa o niej wszędzie, mówi się o niej tyle i tak dużo że sprowadziliśmy ją do dymanka, w dzisiejszych czasach stawiamy znak równości między dymankiem a miłością, ja osobiście uważam to za dwie różne rzeczy, sex to sex zaspokojenie potrzeby a miłość to uczucie które czujemy w sobie przebywając z kochaną osobą, to trudne do opisania bo są rzeczy których nie da się opisać, to jest tak że się cieszysz czujesz się spokojniejszy kiedy dana osoba jest przy tobie. A sex to sex tak jak wcześniej mówiłem.
W "Buntowniku" miłość nie była sprowadzona do dymanka, pamiętasz może monolog Seana podczas drugiego spotkania z Willem, on opisywał tam swoje uczucie do żony i mówił też o zapachu kaplicy sykstyńskiej, o świecie który zwiedzał, o wojnie. On nie mówił o seksie ani słowa, on kochał życie, to odnośnie twojego stwierdzenia że miłość nie jest najważniejsza, dla mnie jest, nie ma dla mnie nic ważniejszego.
Spytasz zapewne dlaczego... Ano można doświadczyć wielu przyjemności w życiu ale jeśli dziele je z kimś moje szczęście jest jeszcze większe.
Zauważ że wszystkie najlepsze wspomnienia wiążą się z innymi ludźmi, jak zdałem prawo jazdy czekali na mnie rodzice, kiedy jeździłem na wagary to z kolegami, jak zwiedzałem różne fajne miejsca to też z ludźmi bliskimi mojemu sercu.
To dlatego że człowiek nie może być samotny, człowiek to zwierze które żyje w stadzie, tylko nieliczne jednostki mogą żyć same, ale w takim wypadku słowo "żyć" traci na znaczeniu, zmienia się w egzystować, miłość ma nie jedno oblicze... pomyśl o tym.
Chodziło mi o to, że relacja Willa ze Skylar była bardzo prosta. Raczej wyłącznie fizyczna. Nie mieli wiele wspólnego duchowo. I nie to było podkreślane w filmie. Chodziło mi o banalność tej miłości.
Ogólnie zgadzam się z tym, co piszesz. Wszyscy wiemy, że miłość jest piękna. Że ludzie nie chcą być samotni. Tylko, że filmy, które otrzymują nominacje i Oscary powinny być mniej schematyczne i banalne.
Postać Seana rzeczywiście była tam oczywiście najciekawsza i kilka jego refleksji nawet mnie ujęło. Argument z tym, że trzeba żyć i dotykać świat własnymi rękami, by coś o nim wiedzieć, był całkiem niezły i nawet mnie by przekonał. Ale problem w tym, że i ta postać jest jednak bardzo schematyczna. To mniej więcej ten sam gość, co zawsze w wykonaniu Robina, choćby ten w "Stowarzyszeniu umarłych poetów".
Fakt ich miłość była prosta i oparta na seksie, aczkolwiek Minnie Driver aktorsko podołała wyzwaniu, bohaterka którą kreuje w tym filmie była bardzo fajna szczególnie w scenie gdy kuci się z Willem szkoda że nie została doceniona
Sean jest bardzo schematyczny... właściwie to sam nie wiem czym on by mógł zaskoczyć widza w tym filmie, to już zależało od aktora mógł on pokazać swoje gorsze ja ale tego nie zrobił. To co nakreślił mu reżyser wykonał według mnie perfekcyjnie. Zgodzę się z tym że rola była podobna do tej ze "Stowarzyszenia umarłych poetów" ale nie przeszkadzało mi to bo lubię takich bohaterów, może na oscara to trochę za mało ale czułem sympatię do tej postaci.
Co do scenariusz to mi się przypomniało że w tamtym roku nagrodę akademii w tej kategorii dostał "Slumdog" a jakimś dziwnym trafem Frost/Nixon nie... to jest dla mnie wielka zagadka... Co do scenariusza "Buntownika" to on płynął z serca dwóch młodych chłopaków którzy chcieli powiedzieć światu że trzeba robić to co ci serce dyktuje... a czy zasłużyli na nagrodę... musiał bym się zapoznać z innymi nominowanymi scenariuszami.
Will uciekał do prostych, banalnych i przewidywalnych związków z ludźmi, bo tylko w nich czuł się bezpieczny . Will nie akceptował siebie, gardził sobą i swoim darem. Autodestrukcyjne zachowania wypływały z poczucia winy za to co go spotkało w dzieciństwie, nienawidził swojej złożoności i pokręcenia, więc uciekał do prostych kumpli i prostej , banalnej miłości bo tylko takie relacje oparte na prostych zasadach pozwalały mu przy swoim geniuszu nie zwariować. Will marzył o prostocie dnia codziennego, o tym by sobą nie gardzić, o tym by nie rozdrapywać myślami każdej sprawy i rzeczy na atomy, nie chciał myśleć , nie chciał wszystkiego rozumieć, świadomość otaczającego go świata rozwalała mu głowę, dlatego próbował się wyłączać alkoholem i prymitywnymi rytuałami w prostym świecie. Zazdrościł swoim niezbyt błyskotliwym kolegom że nie odczuwają ciężaru świadomości. Oni imponowali Willowi swoją prostotą, a do tego byli na tyle przewidywalni, że czuł się przy nich bezpiecznie.
Miłość Willa i Skylar była prosta banalna i przewidywalna, oparta na chemii i magnetyzmie ciał. Tylko tylko dzięki tym cechom Will pozwolił jej w sobie wykiełkować.
Film miał kilka uproszczeń i uwypukleń, które na początku również mnie
drażniły, ale który film ich nie ma? Raziły nieco wyjaśnienia sztucznie
wkomponowane w scenariusz, jakby autorzy nie mieli zaufania do
inteligencji odbiorcy. Mieli oni jednak prawo do swojej wizji geniusza
kontestującego współczesne wartości. Jeśli zarzucasz coś tej wizji to
zapytam: ilu znasz podobnych geniuszy, by wiedzieć czego można, a czego
nie można się po nich spodziewać?
1. Odnośnie wątku matematycznego. Pamiętaj, że film był konsultowany u
profesora matematyki MIT. Nie podano dokładnie jakie były problemy,
którymi Will miał się zająć, nie można więc stwierdzić czy to widniało
na tablicy było bzdurą czy nie. Ja nie widzę natomiast problemu w
mieszaniu macierzy i liczb zespolonych - może wyjaśnisz co w tym złego?
Co do objętości owych rozwiązań - pierwsze zadania rozwiązywane na
tablicy były stosunkowo proste (dla zdolnego studenta), mogły być
również tak dobrane przez Lambeau by nie wymagały pisania elaboratów.
Kolejne już przynosił na papierze i zajmowały trochę więcej miejsca.
Odmawiasz również Willowi matematycznej wiedzy, do której wg. Ciebie
potrzeba lat studiów. Akurat w matematyce największa trudność polega nie
na fizycznym przyswojeniu sobie treści, ale jej zrozumieniu. Zakładając,
że Will otrzymał ogólne wykształcenie średnie, przy jego inteligencji
nie widzę problemu by mógł w pełni opanować materiał jednego przedmiotu
z jednego roku w ciągu wieczoru, co oznaczałoby że czas na osiągnięcie
poziomu wiedzy gdzieś pomiędzy MSc a PhD z matematyki nie był wcale aż
tak długi. Oczywiście pod warunkiem, że nie siedziałby non-stop w
knajpach :) - faktycznie raziło trochę nadawanie Willowi tylu luzackich
cech. Piszesz, że okres cudownych dzieci skończył się 200 lat temu, ale
jeszcze przed wojną Stefan Banach mógł być kimś takim jak Will.
Na pytanie czy Will mógł być tak zdolny jak go pokazano w filmie myślę,
że odpowiedź brzmi "tak". Czytałem co nieco o geniuszach i to co oni
potrafili i w jaki sposób żyli często nie mieściło mi się w głowie, a
generalnie mieści mi się dużo. Pomijając więc wszystkie inne Twoje
zarzuty co do filmu, tak kategoryczna ocena realizmu postaci Willa
pachnie po prostu przemądrzałością. Trudniej odpowiedzieć na pytanie,
dlaczego jego talent nie został odkryty zanim wkroczył w fazę buntu.
Nie wyciągnąłem z filmu tego samego co Ty morału, więc nie będę
polemizował również z Twoją oceną tegoż morału. Mój morał z tego filmu,
to taki, że nie zawsze ten inteligentniejszy ma rację, a wybór wolności
nie zawsze jest najlepszym wyborem.
2 pierwsze z Twoich 3 pytań wg mnie wyraźnie padają w filmie wraz z
odpowiedziami - jeśli ich nie widziałeś to chyba tylko z uprzedzenia. Co
do trzeciego - nie wiem czy paść musiało. Może w ogóle nie trzeba ich
odnajdywać? Mało kto wie, kim są i byli najinteligentniejsi ludzie na
świecie, bo jak się okazuje ich wkład w rozwój świata był i jest prawie
nieistotny. A czy ich nikt nie dostrzega? Lambeau w końcu przecież
dostrzegł Willa, prawda?
> Jeśli zarzucasz coś tej wizji to zapytam: ilu znasz podobnych geniuszy,
> by wiedzieć czego można, a czego nie można się po nich spodziewać?
Dużo lepsza była choćby wizja z "Pięknego umysłu". Wspominałem już tutaj o Ramanujanie, o Perelmanie. Każdy z nich był tytanem pracy. Nawet jeśli jest się geniuszem, nie wystarczy sam ten geniusz. Należy poznać język, w którym ten geniusz ma się wyrażać. Geniusz przyswoi go sobie oczywiście znacznie szybciej od innych śmiertelników. Ale nie będzie to możliwe pomiędzy popijaniem piwa z kumplami w barze, a pucowaniem kibli na uniwerku. Ta wizja jest po prostu okrutnie fałszywa, zakłamana, prostacka, idiotyczna. Coś takiego mogło urodzić się tylko w głowie dwóch amerykańskich popcornojadów. Matt i Ben to typowe zachwycone sobą typki, które niewiele mają w głowie i nie powinny uczyć innych o życiu, bo same gówno o nim wiedzą.
Jestem brutalny i trochę tendencyjny czasem - przyznaję - ale to w reakcji na ten kłamliwy i tendencyjny film. W którym oczywiście było kilka wartościowych refleksji, ale jako całość raczej szkodzi niż przyczynia się do zmiany naszego sposobu widzenia świata. Cała przedstawiona tam wizja jest kłamliwa i daje ludziom poczucie, że rzeczy przychodzą same z siebie, z nieba. Nie, osiągnięcie czegoś w życiu wymaga tytanicznej pracy i jeśli chce się być kimś wartościowym, trzeba poświęcać takie rzeczy jak miłość dla jakichś wyższych idei.
Ludzie wielcy, których podziwiamy, którzy stają się dla nas autorytetami, poświęcili swoje życia prywatne. Wielkość okupili samotnością. A to film zdaje się podważać. Że tak trzeba. Ale bez tych ludzi, nie byłoby dzisiejszej cywilizacji. Więc albo należy wrócić na drzewa, albo pogodzić się z faktem, że są na świecie rzeczy ważniejsze niż miłość. Wbrew temu, co zdają się sugerować koledzy Matt i Ben. Prości aktorzy, którzy nie powinni brać się za pisanie scenariuszy i uczenie innych ludzi życia, bo sami niewiele o nim wiedzą.
Ale to nie był film o wielkim człowieku. Nie przedstawiono Willa jako kogoś, kto zmienił bieg historii, a jedynie kogoś na tyle bystrego by rozwiązać trudne zadanie z matematyki. To był film o człowieku, który miał jedynie predyspozycje do bycia wielkim ale był na najlepszej drodze do ich zmarnowania. To mogłaby być historia wspomnianego przeze mnie Banacha, gdyby urodził się 30 lat temu w Bostonie i był leniwy. Czy myślisz, że gdyby ktoś podsunął mu pod nos podobne zadania to by ich nie rozwiązał? Zgodzę się, że wielcy jak Einstein, Newton czy Nash zawdzięczają swoje dokonania i sławę tytanicznej pracy. Ale to nie był film o człowieku ich pokroju, ale o kimś kto mógł nawet nad nimi górować talentem ale nie wykorzystywał go jak powinien. Kimś takim jak William J. Sidis, który mógł się nauczyć języka obcego w ciągu jednego dnia, a w wieku 8 lat mógł bezbłędnie zdać egzamin na MIT, ale o którym mało kto dziś słyszał, bo niedokonał niczego rozpoznawalnego. Albo Marylin vos Savant, która jest uważana za obecnie najinteligentniejszą żyjącą osobę, a jej wkład w rozwój nauki to kącik "Ask Marylin" w jakiej gazecie.
Atakujesz Matta i Bena bo przedstawili swój obraz geniusza, która nie mieści Ci się w głowie. Może i jest trochę nagięty, nie do końca realny ale wg mnie na pewno nie zakłamany i wystarczający do wywołania refleksji. Twoja frustracja tym obrazem świadczy, że nie potrafisz nawet lekko zboczyć z utartych torów swoich własnych wizji danego tematu, które mogą być nawet bliższe życiu, ale nie muszą być wcale kompletne. Jeśli dla Ciebie historia Willa jest herezją, bo nie wpada w schemat ascetycznego geniusza samotnika, to znak że brakuje Ci dystansu do sztuki. Takie zachowanie przypomina maniaka, który ostentacyjnie wychodzi z kina z filmu wojennego, bo w jakiejś bitwie dostrzegł typ karabinu, który powstał 3 lata później, albo katolika, który obrzuca pomidorami nowy obraz pasyjny, bo Jezus na nim nie ma brody i jest łysy.
Film mówi żeby robić to co się kocha, jedni mają potrzebę żyć bezstresowo a inni chcą się samodoskonalić, jak to powiedział Tyler z podziemnego kręgu "samorealizacja to masturbacja", jeśli ktoś robi coś wbrew sobie może to być brzemienne w skutkach, pisałem ci już o żołnierzach którzy przeżyli wojnę robili oni coś wbrew sobie i niejednokrotnie odbijało się to na ich psychice, potem to mogło odbić się na ich dzieciach i tak w koło.
Ludzie tacy jak Will pożyją i umrą ale to że marnują swój talent nie jest złem a tak odbierają to ludzie postronni, myślę że powinniśmy szanować życiowe wybory innych ludz. My kochamy ludzi wielkich za to że pokonywali przeciwności i dążyli do sukcesów, Achilles pojechał na wojnę mimo tego iż wiedział że na niej zginie ale sława była dla niego ważniejsza, chciał być zapamiętany.
No, ale nawet w filmie zostało to inaczej przedstawione. Chuckie stwierdza, że Will ma wykorzystać swój talent i zniknąć z jego życia, bo inaczej obraża go. Nie wykorzystując szansy, której on sam nigdy nie otrzyma, a tak by jej pragną. To wszystko nie jest takie proste. Pytanie o sens życia to najtrudniejsze pytanie świata. Niekoniecznie żyjemy, by być szczęśliwi i robić to, co nam się podoba. Być może są jakieś wyższe cele, które powinniśmy stawiać ponad osobiste dobro i osobiste widzimisię.
Ale jeśli chodzi o Willa, to przecież widać było, że nie jest szczęśliwy i że wciąż ucieka przed samym sobą. A to właśnie dlatego, że nie robił tego, do czego został stworzony. Każdy ma coś takiego. I powinien ten wewnętrzny głos odkryć i zacząć za nim podążać. Fakt jest taki, że zostaliśmy zaprogramowani na starcie przez Naturę i bunt przeciw temu z reguły obraca się przeciw nam samym.
W scenariuszu jest trochę interesujących myśli. Też sam temat jest fenomenalny. I dlatego tak właśnie się wściekam. Bo gdyby powierzyć napisanie go jakimś profesjonalistom, to mógłby wyjść bardzo wartościowy i poważny film na miarę dawnych mistrzów typu Bergman, Fellini. A tak jest kolejny łatwy film dla mas, z którego one i tak niewiele wyniosą, bo nieliczne niuanse i tak zostaną przez nie pominięte, a ogólny wniosek sprowadzi się do tego, że miłość jest najważniejsza i nic innego się nie liczy. A to jednak uproszczenie. I nie o tym był film.
Co prawda nie uważam się za masy, ale nie stwierdziłam po tym filmie, że wniosek z niego brzmi "najważniejsza jest miłość". Kluczem do tego filmu była dla mnie gra słowna w tytule - good will hunting. Nie chodzi tu po prostu o to, by wykorzystać swój potencjał czy pobiec ślepo za miłością. Chodzi tu o to, żeby znaleźć w sobie tę odrobinę dobrej woli i odwagi, by wyjść ze skorupy chroniącej nas przed światem i sprawdzić, czy możemy się spełniać rozwijając swój geniusz, czy to, co uważamy za miłość naprawdę nią jest, czy chcemy się poświęcić którejkolwiek z tych rzeczy. Dla mnie film był o tym i tak interpretowany wydaje się spójny.
Bardzo chciałbym, żebyś miała rację, ale - przy nawet sporej ilości dobrej woli - nie jestem w stanie Ci jej przyznać. Film być może miał być o tym, co sugeruje tytuł "Good will hunting". Były momenty, które starały się bronić tego tytułu. Jednak wszystkie te momenty sprawnie przekreśla (wymazuje z pamięci) szczególnie końcówka, ale i cała ta historia pseudo-miłosna (bo śmierdząca fałszem na odległość - żadnej "chemii", żadnego głębszego związku pomiędzy tymi, niby to zakochanymi w sobie, ludźmi).
Szanuję Twoje zdanie, choć jest oparte wyłącznie na Twoich odczuciach. W moim odczuciu końcówka wcale nie przekreślała wymowy filmu, ale ją uzupełniała. Uważam tak z dwóch powodów:
1. Historia kończy się przed spotkaniem ze Skylar, nie wiemy tak naprawdę, czy ich związek wypalił. Dzięki temu akcent zostaje przeniesiony właśnie na sam fakt podjęcia PRÓBY, pokonania własnego lęku przed zaangażowaniem. To, że między nimi dwojgiem nie było widać głębszego uczucia, świetnie pasuje do mojej interpretacji. Nie było go widać, bo Will się przed nim bronił - dopiero w tej końcówce przestał.
2. Wyjazd Willa ma jeszcze drugie znaczenie, które uaktywnia się w momencie, gdy Chuckie nie zastaje go w domu. Will wyrwał się nie tylko z ograniczeń własnej psychiki, ale i z ograniczeń własnego środowiska. Mógł to zrobić, przyjmując którąś z prac, jakie załatwił mu profesor, ale wybrał inną drogę - taką, co do której pewnie miał tyle samo wątpliwości, a jednak zdobył się na odwagę, by nią ruszyć.
Widzimy tylko pierwszy krok Willa na tej nowej drodze. Nie wiemy, czy mu się uda, czy podjął słuszną decyzję. I to nie jest tutaj istotne. Liczy się to, że znalazł w sobie dość odwagi (i oczywiście tytułowej "dobrej woli") by ją mimo wszystko podjąć.
"osiągnięcie czegoś w życiu wymaga tytanicznej pracy " - Tę tezą podważyli Ben i Matt " prości aktorzy, którzy nie powinni brać się za pisanie scenariuszy", którzy na poparcie swojej tezy "że rzeczy przychodzą same z siebie" napisali banalny scenariusz i dostali najbardziej prestiżową nagrodę filmową - ZA NIC. Wciąż masz ochotę dyskutować sam ze sobą?
Naprawdę całkiem ładnie skonstruowana riposta. Istnieje jednak rysa, która powoduje, że ten kryształ przestaje być tak wspaniały. Osiągnąć "coś" w życiu to NIE - moim nieprzesadnie skromnym zdaniem - dawać dupy w amerykańskich operach mydlanych (disco polo też jest popularne i też można za nie dostać poczwórną platynę, ale co z tego, skoro to nie jazz?), ale wykonać jakąś ważną dla ludzkości pracę. Zrozumieć coś, odkryć, zbudować. Moim zdaniem ten film nie wnosi nic. Mam duże wątpliwości, co do tego, czy Matt i Ben mogą się w ogóle nazywać aktorami. Natomiast, co do tego, czy są choćby miernymi scenarzystami - wątpliwości nie mam żadnych. Nie są. Są za to puści jak wydmuszka. Osiągnąć coś, być autorytetem, to być jak Einstein, a nie jak Ron Jeremy. Jak Shakespeare, a nie jak Harlequin. Sorry.
Półtora roku nad tym myślałeś ??
Przyjmij do wiadomości, że ludzi są różni i różnie wartościują cele. Jeśli jakaś pani chce być gwiazdą pornoli i jeśli się jej to uda to będzie dla mniej sukces. Co ci do tego ? Ona będzie szczęśliwa. Jeśli na polu nauki sukcesem będzie osiągnięcie na miarę Einsteina to k....a cała reszta wybitnych naukowców z różnych dziedzin to nieudacznicy. Miarkuj trochę. A co jeśli się okaże za dwadzieścia lat, że Einstein się MYLIŁ. To wciąż osiągnął sukces ? Jeśli tak to będzie oznaczało że miarą sukcesu nie jest odkrycie PRAWDY ale poklask ignorantów z rozdziawionymi gębami. Nie bądź snobem. Jest dużo ciekawych (pięknych) wytworów z różnych dziedzin. Więc nie dezawuuj prostszych form twórczości. Często jest tak, że z początku jakiś rodzaj twórczości jest lekceważony a z czasem gdy się rozwinie zyskuje uznanie. Tak było np. z grafiką użytkową.
Piszesz, że disco polo to nie jazz. Ale dlaczego akurat jazz jest dla ciebie wyznacznikiem wielkości ? Sam gatunek, albo raczej forma interpretacji bo ciężko jazz zaliczyć do gatunku ? Przecież jest całe mnóstwo KIEPSKICH utworów jazzowych i tryliony ludzi wolałoby posłuchać Freddiego Mercurego (muzyka rozrywkowa) niż kiepskiego jazzu.
Przepraszam, że musiałeś czekać półtora roku na moją odpowiedź. Nie czekałeś? A ja nad nią nie myślałem.
Porównanie Einsteina z Ronem Jeremym być może rzeczywiście nie było na miejscu. Więc inaczej - Ron Jeremy czy Markiz de Sade? Który z nich osiągnął naprawdę coś wielkiego w swojej "dziedzinie"?
Chodzi mi o pasję, o oddanie, o włożoną pracę. Puszczanie bąków nigdy nie będzie muzyką. Jeśli nie rozumiesz, co chcę powiedzieć - przykro mi, inaczej nie potrafię. Jeśli rozumiesz, a się nie zgadzasz - również mi przykro. Uważam, że na siłę chcesz bronić tezy, której obronić się nie da. Osiągnięcie sukcesu w życiu wymaga pełnego poświęcenia.
Inną kwestią jest osiągnięcie szczęścia. Bo faktycznie można być szczęśliwym pijąc piwo i posuwając panienki z baru, które nam zaimponowały ilością wchłoniętych w siebie browców. Jeśli jest się wystarczająco ograniczonym umysłowo. Tak, to jest prawdziwe szczęście. I wcale nie mówię tego z ironią.
Masz najwyraźniej kłopoty z logicznym myśleniem.
Stawiasz tezę, że nie można osiągnąć sukcesu bez pracy i poświęcenia. Ja ci podaję przykład Damona i Afflecka , którzy bez większego wysiłku osiągnęli sukces, zdobywając oscara. A ty odwracasz kota ogonem i twierdzisz, że oscar to nie jest sukces.
Rozumiesz chyba, że nie mogę Ci dać prawa do arbitralnego decydowania co jest sukcesem bo wtedy nie będę w stanie podać ŻADNEGO przykładu sukcesu bez wysiłku, bo ZAWSZE będziesz mógł powiedzieć, że to nie jest sukces. Rozumiesz, prawda ??
Według Wikipedii sukces to "działanie na najwyższym poziomie możliwości jednostki, w kierunku spełnienia jej marzeń i pragnień". Być może więc niepotrzebnie zacząłem używać tego słowa, bo każdy może mieć inne marzenia. Ja mówiłem o "osiągnięciu czegoś znaczącego w życiu". Mówiłem o robieniu rzeczy wartościowych. Otrzymanie Oscary to ani dobry cel, ani dobra miara zrobienia czegoś wartościowego.
Nie odwracam kota ogonem. Jest naprawdę mnóstwo ludzi, którzy uważają, że Oscary to pomyłka i nie są dobrym wyznacznikiem rzeczywistej wartości intelektualnej, czy też artystycznej. Masz świętą rację, mówiąc "nie będę w stanie podać żadnego przykładu sukcesu bez wysiłku", przy czym ja stawiam akcent na "bez wysiłku". Ocena, czy rzeczy są wartościowe, czy nic nie warte, nie może być prosta i wymaga wiele wysiłku. A do tego wiele własnego doświadczenia.
Starałem się w dyskusji pod tym tematem ("???") uargumentować, dlaczego uważam, że scenariusz jest banalny, napisany na kolanie i niewiele wnoszący z punktu widzenia wartości intelektualnej oraz artystycznej. Jeżeli masz argumenty za tym, że ten scenariusz jest jednak coś wart, to podaj je proszę - z wielką przyjemnością przyznam Ci rację, jeśli będziesz ją miał.
Jednak nie może to być argument w rodzaju "bo dostali Oscary". Olewam swoim ciepłym moczem tego typu argumenty, bo Oscar nic dla mnie nie znaczy. Jeśli potrafisz powiedzieć, dlaczego - Twoim zdaniem - scenariusz ma jakąś wartość intelektualną i artystyczną, to będzie to dla mnie o wiele więcej warte od jakiejś pseudo-miary wartości, jaką jest Oscar.
"1) Przeciw czemu buntował się Will?
2) W jaki sposób najlepiej mógłby wykorzystać swoje umiejętności? Co sam pragnąłby z nimi zrobić?
3) Jak odszukać i jak pomóc tym ukrytym geniuszom? Czy naprawdę są tacy, których nigdy nikt nie dostrzeże?".
:DDDDD
Kompletnie nie zrozumiałeś filmu,bo nawet pytań zadać nie potrafisz.Twoje pytania są jak z dziecinnego pojmowania świata.
1)Nie przeciw czemu się buntował tylko DLACZEGO się buntował.
2)"W jaki sposób najlepiej mógłby wykorzystać swoje umiejętności? Co sam pragnąłby z nimi zrobić?"Koszmarnie infantylne pytanie. Pytanie powinno brzmieć:CZY W OGÓLE musi je wykorzystywać?
3)Tego pytania mogłoby nie być .Szukać i pomagać to można bardzo uzdolnionym.Bardzo uzdolniony zawsze się gdzieś odnajdzie.
Geniusz zawsze jest ukierunkowany,mierzy się go inną miarą i faktycznie może zostać niezauważony.
Oglądaj filmy z większym luzem bo wszystko Ci umyka i obraz się rozmywa.bez urazy
Skoro zasypałeś nas swoimi argumentami ja powiem tak:
Primo:
" jest kompletnym absurdem wmawianie widzom, że jakiś gość, który wie wszystko o wszystkim może mieć jakiekolwiek pojęcie o matematyce wyższej. To jest fizycznie niewykonalne. Nawet dla największego geniusza. "
Chyba nie zrozumiałeś o co chodzi w całym filmie. Otóż przekaz był taki, że Will wcale nie był MĄDRY. On po prostu pożerał książki i miał nadzwyczajnie rozwiniętą inteligencję. I stąd miał wiedzę. Być może potrafił rozwiązywać problemy z dziedziny matematyki, do których był całkowicie przygotowany z podręczników. Nie wiem, nie znam się podobnie jak scenarzyści w Twoim mniemaniu. Wiem, że nie o to chodziło w filmie, aby na łamach kadru pokazywać rozwiązanie zawiłego twierdzenia. Fajnie, że czujesz się specjalistą, ale niestety nie uraczysz filmu, do którego jakiś " specjalista" się nie przyczepi. Jego "geniusz" polegał na odtwórczym powielaniu teorii, natomiast brakowało mu kreatywności i twórczego myślenia.
secundo:
Robin zagrał w miarę znośnie w porównaniu z innymi produkcjami. A co do samego scenariusza: dla mnie nie był przewidywalny. Oczywiście koniec zmierzał do szczęśliwego happy endu, no ale niby do czego miał zmierzać? Gdyby tak się nie skończył, czemu służyłaby terapia Will'ego? Ale scena kiedy jego dziewczyna wymusza na nim wyznanie miłości, a ten zwyczajnie mówi, że jej nie kocha? Też to przewidziałeś? Bardzo podobała mi się naturalność. Wulgarnie kłócący się profesorowie, obleśne żarty kolegów, wzruszenie przyjaciół ukryte pod płytkimi żarcikami, kiedy Will obchodził urodziny. Dla mnie to było super, dawno nie widziałam takiej naturalności na ekranie.
Tertio:
"Że miłość jest de best. Że matma ssie" cóż... skoro tak to zrozumiałeś. Powiem Ci, że nic nie zrozumiałeś, uczepiłeś się tej matmy i nic więcej nie zobaczyłeś. Przesłanie tego filmu było mniej więcej takie, że Will mógłby całe życie spędzić w książkach, ale nie poradziłby sobie z rzeczywistymi problemami. Will znajduje się w błędnym kole, ponieważ jest inteligentny ale nie posiada życiowego doświadczenia dającego prawdziwa mądrość. Z drugiej strony uciekając do książek przed realnym życiem nie daje sobie szansy na zdobycie takowego.
Co do Twoich pytań:
1) Wziąłeś dosłowne tłumaczenie tytułu na polski za bardzo do serca i błędnie myślisz, że głównym problemem przedstawionym w filmie jest bunt. No ale jak już jesteśmy przy buncie to Will buntował się przeciw samemu sobie. Był wewnętrznie sprzeczny. Z jednej strony rozwijał swoje zdolności i chciał je pokazać światu, a z drugiej uciekał przed możliwościami jakie dawały mu jego talenty. Wszystko przez jego zaburzenia emocjonalne, traumy z przeszłości i wpływ otoczenia. Poza tym objawia typowe młodzieńcze zbuntowanie obalając autorytety, odrzucając pragmatyczny styl życia. Szukał oryginalności za wszelką cenę i dostosowywał się do swoich kolegów.
2) Właśnie przez cały czas chodzi o to, żeby Will dowiedział się co chce w życiu robić. Każdy kto zetknął się z głównym bohaterem zadaje mu te pytanie. Po to jest terapia, żeby uświadomić mu jego wartościowość. Zresztą na koniec bohater wybiera sobie priorytety.
3) Odpowiedź na to pytanie nie było w zamyśle tego filmu. Jak se chcesz wyszukać lokalnych talentów to "mam talent" se włącz
Zgadzam się z 835. Amerykanie wciskają nam truizmy. Zamiast opowiedzieć jakąś historię, to moralizują i wykładają łopatologię. To straszne, że Amerykanie robią tyle gniotów, a dobre filmy europejskie i światowe przechodzą niezauważone.
Dla mnie film jako calosc to bardzo dobre kino. Zmyslnie polaczona historia zwyklego czlowieka z fenomenem wspolczesnego swiata jakimi sa wielkie indywidualnosci, jak np. Einstein. Do tego dobra gra aktorska (swietna rola Williamsa) oraz humor lepszy niz w niejednej komedii.
Pytanie czy film ma jakies przeslanie nie doprowadza mnie do obsesji krytykowania i podwazania inwecji tworczej rezysera. Jak dla mnie obraz ten ma ukazac prawde o zagadkowej istocie zycia ludzkiego. Zwykly sprzatacz czy urzednik okazal sie bystrzejszy od wybitnych profesorow uczacych sie przez cale zycie.
Coz sa na tym swiecie rzeczy, ktore sie filozofom nie snily...
"Prawdę o zagadkowej istocie życia ludzkiego"? I tą prawdą ma niby być, że "zwykly sprzatacz czy urzednik okazal sie bystrzejszy od wybitnych profesorow uczacych sie przez cale zycie"?
Moim zdaniem to gówno-prawda, a nie prawda. Iluzja, która nas kusi, bo jest piękna jak wszystkie inne znane nam cuda. Dziewica Maryja, zmartwychwstanie Jezusa. No i teraz chłopaczek od mopa, który zawartość mózgu laureata medalu Fieldsa ma w małym palcu i może z profesorkiem robić, co chce. Figa z makiem, cudów nie ma. Trzeba lat studiów, żeby móc w ogóle zrozumieć treść jakiegokolwiek współczesnego problemu matematycznego.
To tak, jakbyś chciał prowadzić dyskusję filozoficzną z Anglikiem, posługując się trzema słowami. Yes, No i Fuck You. No - da się, ale to nie będzie dyskusja na zbyt zaawansowanym poziomie.
Cóż, są na tym świecie kłamstwa, które nigdy nie przestaną nam smakować...
Granica między kłamstwem i prawdą jest bardzo mała... lepiej żebyś to wcześnie zrozumiał bo kiedyś może być za późno, w filmie nie chodzi o żadną matematykę którą się tak podniecasz cyfry nic tak na prawdę nie mówią są puste, suche, pozbawione uczuć, poczytaj małego księcia to dowiesz się coś więcej na ten temat. Film mówi o tym że swoje życie powinniśmy przeżyć bo możemy obudzić się w fotelu przed telewizorem w wieku 70 lat i zastanawiać się co my przez te lata zrobiliśmy. Najważniejsze to być szczęśliwym i robić coś fajnego, pieniądze... ich jest zawsze za mało, ile byśmy ich nie mieli zawsze na coś brakuje. Kolegów nie kupisz na targu.
Nie wierzysz że zwykły sprzątacz jest bystrzejszy od wielkiego profesora. Kilka lat temu mieliśmy takiego skoczka narciarskiego o imieniu Mateusz Rutkowski, mistrz świata juniorów, ograł skoczków którzy teraz brylują, ale jemu na tym sporcie nie zależało, minimalny wkład w treningi totalna olewka i wreszcie zrezygnował, piłkarze tacy jak Best czy Garincha nie byli szczęśliwi ale byli po prostu najlepsi, z Polaków Sypniewski który nawet jak był po całonocnej libacji to i tak był najlepszy na boisku. Trzeba się z tym pogodzić że niektórzy mają dar od Boga tylko że nie każdy chce go wykorzystać, większość o niego nie prosiła a jednak go ma.
Z Matematyką może być tak samo, ja patrze na cyferki i jedyne co wtedy widzę to mroczki przed oczami a niektórzy moi koledzy od razu widzą rozwiązanie, jeden rzut oka i wiedzą jak to rozwiązać.
My ludzie nie jesteśmy tacy sami jesteśmy tak podobni a zarazem tak różni, da się nas opisać cyframi ale nie da się nic o nas powiedzieć patrzą na ten opis.
Czasem patrzę na tablice na nagrobkach i widzę wiek, datę śmierci, datę urodzenia, czasem jakaś starsza kobieta powie że miał trzech braci i dwie córki. Ale kiedy widzę na tej tablicy napis "zginął za ojczyznę" to wiem że to był wielki człowiek, moje serce wypełnia wtedy duma, cieszę się że mogę stać nad grobem takiego człowieka, chciałbym mu powiedzieć że JA będę pamiętał.
Sprawa sportowców to co innego. Tam większe znaczenie mają geny (czyli predyspozycja), choć w obecnych czasach trening ma równie wielkie znaczenie i bez treningu prawie nie ma bata. Ale o ile tutaj mówię "prawie", to w nauce po prostu "nie ma".
Jeszcze raz - geniusz geniuszem, ale bez opanowania języka nie można wyrazić swoich myśli. Albo wręcz się tych myśli nie ma. Matematyka to wielki, złożony język. Nie wystarczy być geniuszem (IQ=150). Należy jeszcze poznać ten język. A to są lata studiów. Nawet dla kogoś z pamięcią fotograficzną.
PS Jak widzę na nagrobku "zginął za ojczyznę", to myślę sobie - "co za debil". Przykro mi, ale życie na tym świecie nie powinno polegać na wzajemnym mordowaniu się i umieraniu za innych. Nasze życie jest zbyt cenne, by dać się zamordować za NFZ, ZUS i te 300 złotych renty dla wdowy po nas...
Ja się na matematyce nie znam jak już pisałem, może rzeczywiście masz rację trudno mi się o tym wypowiadać, szczerze mówiąc trudno mi sobie wyobrazić wyższą matematykę bo mi nawet ta najniższa nie idzie, rzeczywiście ktoś taki jak Will gdyby na prawdę istniał to był by wielkim człowiekiem. On czytał wiele książek(o matematyce chyba też) czy nie sądzisz że jeśli był geniuszem mógł pojąć te trudne zagadnienia matematyczne.
"Przykro mi, ale życie na tym świecie nie powinno polegać na wzajemnym mordowaniu się i umieraniu za innych".
Tak zabijanie jest głupie ale człowiek pochodzi od zwierzęcia, to że potrafiliśmy wytworzyć kulturę nie zmienia faktu że pochodzimy od zwierząt i zabijanie mamy we krwi, musimy zabijać. Dziwię się że naukowcy szukali podobieństw w budowie ciała człowieka i zwierzęcia żeby udowodnić coś tak oczywistego, jesteśmy mięsożerni, walczymy o terytorium, kopulujemy, robimy wszystko to samo co zwierzęta i śmiemy się nazywać lepszymi od nich. To co nas powinno wyróżniać z pośród zwierząt to panowanie nad emocjami ale to jest bardzo trudne.
Człowiek musi walczyć i musi zabijać człowiek potrzebuje wojny i władzy tak samo jak jedzenia, spójrz na historię zawsze się zabijaliśmy i walczyliśmy o władzę tylko w bardziej wysublimowany sposób jak zwierzęta. Jak nie było powodu do walki to go znajdowaliśmy, teraz mamy wojny futbolowe którymi żyje pół świata, utożsamiamy się z jakimiś drużynami, piłkarzami, trenerami oni są w tej chwili dla nas ważni... ale jak długo to potrwa my musimy się zabijać, a zabijanie jest usprawiedliwione tylko w słusznej sprawie czyli w obronie. Może uznasz mnie za heretyka ale takie jest życie gawiedź kocha ludzi którzy walczą, ryzykują, zdrowiem życiem i tym co mają najcenniejsze jak jest krew to jest wydarzenie.
Ja nie uważam bohaterów wojennych za debili są to dla mnie ludzie dzięki którym dzisiaj mogę się szczycić że jestem Polakiem, bronili naszej kultury, naszego dziedzictwa narodowego, walczyli o to żebyśmy my dzisiaj mogli siedzieć przed komputerem i wyzywać ich od debili(no może o tym nie pomyśleli). Ja osobiście jestem dumny że ktoś tak się dla mnie poświęcił i sam też bym szedł walczyć jeśli Polskość moja i moich potomnych była by zagrożona. Myślę że na przestrzeni wieków Polacy musieli się prawie przez cały czas bronić i szkoda by było zaprzepaścić tak piękną historię. Rację masz tylko wtedy gdy wojna toczy się o ropę i pieniądze jakiegoś super władcy który siedzi w swoim bezpiecznym pokoiku i liczy zyski. To nie jest wtedy wojna o ojczyznę i takich napisów nie powinno się stosować na nagrobkach tych bohaterów, oni przecież tam jeżdżą żeby zarobić a nie bronić uciśnionych.
> czy nie sądzisz że jeśli był geniuszem mógł pojąć te trudne zagadnienia matematyczne
Potrzebowałby czytania systematycznego, a do tego systematycznej i długiej pracy samodzielnej. Tego nie da się zrobić tak, jak było pokazane w filmie. Że przeczyta na wyrywki kilka książek i to wystarczy, by rozwiązać w jeden dzień zaawansowany problem. Chodzi o to, że trzeba naprawdę dobrze poznać i oswoić się z językiem, aby móc zacząć formułować w nim poprawne i zaawansowane myśli. Matematyka jest jak język, na przykład angielski. Bez praktyki i dyskusji z innymi jest bardzo ciężko. Czasem wystarczy samodzielna lektura w bibliotece, ale wtedy poświęca się całe dnie i noce na samodzielną pracę - jak było w przypadku Ramanujana (wspomnianego w filmie jako podobny do Willa przypadek źródłowy). Uproszczenie z filmu jest dla mnie tak dotkliwe, bo strasznie fałszywe. Daje złudzenie, że bez pracy można coś osiągnąć. A niestety tak nie jest. Nawet będąc geniuszem, trzeba poświęcić całe swoje życie systematycznej pracy, by móc coś osiągnąć.
Co do wojny - fajnie, że potraktowałeś poważnie to, co napisałem. Zgadzam się, że jesteśmy dziećmi Natury i dlatego zło jest w nas zakorzenione. Jednak nasze zaawansowane umysły potrafią już odróżniać dobro od zła i potrafią wymyślać lepsze sposoby rozwiązywania konfliktów niż przemoc. Dlatego tak bolesne jest, że tak często i wciąż przemoc bierze w nas górę nad rozsądkiem. Zgoda, że czasem nie ma wyjścia i trzeba podjąć walkę. Ale nie jest to powód do dumy i chwały. Powie Ci o tym każdy żołnierz. Nawet największy bohater. Wojna to najgorszy syf i nie można być z udziału w niej dumnym. Posłuchaj na przykład, co mówił na ten temat zmarły w tym roku Marek Edelman, bohater powstania z warszawskiego getta. Nigdy nie uważał się za bohatera. Robił coś ohydnego (zabijał ludzi), bo został do tego zmuszony. Nie miał wyjścia. I to nie jest powód do dumy. Z "debilem" oczywiście przesadziłem. To była odruchowa reakcja na Twoją apoteozę śmierci za ojczyznę. Bo umierać jest łatwo. Dużo trudniej godnie i wartościowo żyć. W czasach pokoju, a nie wojny. To jest dla mnie dopiero sztuka.
Edelman to akurat zły przykład bo był Polskim żydem a jak wiadomo oni nie mają walki we krwi, można im tylko współczuć że walczą z Palestyńczykami bo są na przegranej pozycji, nie zrozum mnie źle bo nie jestem żadnym antysemitom, chce tylko powiedzieć że ten naród poprostu nie umie zabijać, nie jest do tego stworzony, właśnie dla tego nie mają własnego kraju i tułają się po całym świecie narażając się na nienawiść innych ludzi.
To prawda że w czasach pokoju trudno godnie i uczciwie żyć, ale możemy powiedzieć że kapitalizm to nieustanna walka o swoje racje. Sam nie był bym dumny gdy bym musiał zabijać nawet w obronie innych. Zabijanie to nic przyjemnego, czy my w ogóle mamy prawo zabijać? dał nam je ktoś? Ale nie chodzi o to żeby ci żołnierze byli z siebie dumni tylko żebyśmy my byli z nich dumni nie dlatego że zabijali ale dlatego że walczyli dla nas, robili coś wbrew sobie żebyśmy my dzisiaj byli Polakami. Pamiętasz Pamiętniki J.Ch.Paska Tam się sarmaci kłócili kto ma ściąć oficera schwytanego podczas walki, to ta walka nie jest godna szacunku, albo ta przedstawiona w filmie "Pluton".
A mnie się wydaje, że nie dotykasz sedna tylko pływasz po powierzchni. Mnie się wydaje, że w filmie chodzi o pokazanie, że ludzie nie są równi. Jedni mają talent inni nie. Talent (geny?) może tworzyć gigantyczną różnicę w procesie uczenia się. W przypadku bohaterów filmu oczywiście ta różnica jest wyolbrzymiona ale to nie jest sednem historii. Sednem jest to, że niektórzy mają talent i zyskują umiejętności i wiedzę w pewnych dziedzinach w zasadzie bez wysiłku, a jak bez wysiłku to tego nie cenią. Inni natomiast muszą charować żeby zdobyć ułamek tej wiedzy co ci utalentowani i ma ona dla nich ogromne znaczenie, bo jej zdobycie zostao okupione ogromnym wysiłkiem. I Ci bez talentu nienawidzą przez to tych z talentem. Podobnie jak z tyciem. Jedni wciągają wszystko jak odkurzacz i są szczupli a u innych zrzucenie kilku zbędnych kilogramów okupione jest ciężką walką z samym sobą. Film jest w moim odczuciu o nierówności ludzi na starcie.
Zgadzam się, że o tym być może nawet chciał być ten film. Bo wtedy rzeczywiście miałby sens. Ale uważam, że to tylko dobre chęci, zaakcentowane tylko w kilku miejscach. No, rzeczywiście była ta naprawdę dobra scena, w której Ben krzyczy na Matta, że nie może rezygnować ze swojej pasji. No, tak, ale co ostatecznie zwycięża? Miłość, nie żadna pasja. Matt jedzie za tą swoją lafiryndą, zostawia swoją pasję w diabły. Więc po co była tamta scena, skoro zabija się jej wymowę na koniec filmu?
Scenarzyści sami nie wiedzieli, czego chcą. Chaotycznie upakowali po prostu masę niespójnych banałów, chcąc wzruszyć lekko przytępawą publikę. Co zresztą chyba się udało.
znalazł się padałek( szerokie usta Matta i tyłek Bena)- w dupie byłeś gówno widziałeś.Tobie na pewno się podoba film " gorące usta Wacława" he
Tak, w niejednej dupie byłem... Niejedno gówno tam widziałem... A jednym z nich był "Buntownik"... Wysrywany publicznie przez Gusa Van Santa i parę pięknolico-pustogłowych scenarzystów made in USA...
PS A masz może na płytce ("Gorące wargi Wacka")? Może byś mi opylił, bo to musi być coś niezłego...
Dzięki drgutek. Zapamiętam Twój nick. Pierwszy raz w życiu poczułem tak wyraźne uczucie, że jesteśmy zwierzętami, czytając Twoje słowa.. Coś niesamowitego. A przechodząc do głównego meritum, nie rozumiem kompletnie pana 385. Dlaczego tak uporczywie trzymasz się tych przyjętych schematów i nie potrafisz spojrzeć na sprawę geniuszu Willego z pewnym dystansem? Dlaczego nie możesz powiedzieć: "Napisał cholernie trudny dowód matematyczny na jednej tablicy, bo takie były potrzeby filmu". To jest film, a nie rzeczywistość. Jesteś osobą inteligentną!!!... Mieli wystawić w holu szkoły 100 tablic, żeby Willi pisał te obliczenia przez 5 godzin i wszyscy stali i patrzyli? A nie ma takich "wykurwiaście" trudnych zadań na które da się odpowiedzieć jednym zdaniem? Aż taki wysoki jest Twój poziom matematyki, żeby stwierdzić, że nie ma takich dowodów? A może profesor Lambeau specjalnie skonstruował takie zadanie, by studenci mogli je rozwiązać na jednej tablicy? Idźmy dalej... Czyli kwestia pracy jaką Willi nie włożył w swoją genialność, a mimo to kopał po jajach tych prawiegeniuszy, którzy uczyli się matematyki całe życie.. Nie wiesz jakiego poziomu jest intelekt Willa. Na pewno nie 150, bo w tym wypadku rzeczywiście mogę śmiało powiedzieć, że potrzebowałby wielu lat pracy. A jeśli jest to np. 300? Trochę szalony przeskok poziomu, ale przecież jest to możliwe. I wtedy rozwiązanie czegoś takiego i nauczenie się matematyki na poziomie profesorskim, byłoby niczym.. Nie rozumiem dlaczego nie możesz sobie wyobrazić takiej wizji geniuszu Willego, w której jest najinteligentniejszą osobą jaka żyła kiedykolwiek na Ziemi. Sporo wiesz o matematyce. Ale patrzysz ze swojej kategorii, czyli osoby o IQ powyżej przeciętnej. A nie wiesz jak wyglądałby świat w oczach takiego geniusza. Może poznanie języka matematyki, nie sprawiłoby mu jakichkolwiek trudności. Trzeba przyjmować uproszczenia.... Bo chyba nie na tym polega życie, żeby w każdej jego dziedzinie szukać błędów. Czy nie za bardzo jesteś uprzedzony do tego filmu? Czytając Twoje zdanie na jego temat ma się wrażenie, że np: Jest to ulubiony film osoby, którą nienawidzisz.. Mówisz, że brakuje Ci przesłania w filmie. A co jesteś pięciolatek, żebyś do bycia szczęśliwym potrzebował do każdej bajki jakiegoś morału? Co wam się zebrało na szukanie tych pieprzonych przesłań? Czy potrzebujecie ich, by lepiej żyć? Nie starczy wam wasza własna inteligencja? Ale jeśli się chce, to znajdzie się przesłania w tym filmie.
1. Czysto fizyczna wiedza nie jest ostatecznym wykładnikiem mądrości. Bez doświadczenia czegoś na własnej skórze(zapach kaplicy Sykstyńskiej)(smak śmierci bliskiej osoby), tak naprawdę nic nie wie się o świecie. (Sean i Willi)
2. Zawsze znajdzie się ktoś lepszy od nas(Lambeau i Willi)
3. Należy żyć w zgodzie z własnym sumieniem. A nie tak jak chcą tego inni, czy jak powinniśmy. (Willi) Mimo, że jest geniuszem nie wybiera jednoznacznie, że pójdzie w mroczne labirynty Nauki za namową Lambeau by poprawić życie zwykłych śmiertelników. Wie, że takie życie do niego nie pasuje i dlatego wyrusza do Skylar by wraz u jej boku szukać swojej własnej ścieżki. Możemy się domyślać, że ją odnajdzie.
4. Sukces nie jest najważniejszą wartością w życiu. Można odnieść wielką karierę i udowodnić najtrudniejszy dowód matematyczny, ale tak naprawdę być zwykłym zarozumiałym półgłówkiem niewiedzącym nic o życiu(Lambeau)
Może niektóre z tych przesłań nie są czyste i jednoznaczne... Ale gdyby takie były, to poziom banalności stałby się nie do wytrzymania :D
Ale na co komu te morały? Gra aktorska dobra. muzyka dobra, film wciągający i ciekawy. Może nie jest to arcydzieło(10) ale z pewnością nie zasługuje na (4)........ Fajny temat. Zaczął się od oceniania filmu Buntownik z wyboru a zahaczył o kwestie miłości, człowieczeństwa.. Heheh.
Właśnie - ciekawa dyskusja się wywiązała, więc nawet, jeśli nie mam racji (choć wciąż wydaje mi się, że mam), to i tak jestem zadowolony, że założyłem ten temat. Ja nieco przeholowałem w drugą stronę, jak zwykle, gdy reaguję na reakcje innych. Musi być odwrotka o 180 stopni, żeby dyskusja była gorętsza, a dzięki temu więcej wnosząca (od takiej, w której się sobie zgodnie przytakuje, no bo co to wnosi?).
Masz rację, że może istnieć sztuka dla sztuki. Masz jednocześnie rację, że w filmie było kilka bardzo trafnych tez na temat sensu życia. Szczególnie punkt 1 bardzo do mnie przemawia.
Ale teraz - ponownie - co mnie tak złości:
1) Film jest moim zdaniem nadęty. Ma ambicję uchodzić za niezależne kino z głębokim przesłaniem, ale przypomina mi raczej nadmuchiwany balon, pusty w środku. Jest kilka myśli, ale są podane w sposób łopatologiczny, ciężki i przy tym mało przekonywujący.
2) Film jest o matematyku, a jego twórcy są kompletnymi ignorantami w tej dziedzinie. Był zatrudniony fachowiec z MIT, ale prawdopodobnie i tak nie miał nic do powiedzenia, bo jego zdanie kolidowało z wizją scenarzystów i reżysera. W każdym razie jego obecność jest w filmie niezauważalna.
3) Historia ogólnie jest wyssana z palca, nierealistyczna i nieprzekonująca. Nawet jeśli traktować ją wyłącznie w wymiarze symbolicznym (czyli nie wdając się w liczbę zapisanych tablic i sensowność kreślonych na nich szlaczków). Wielu ludzi wierzy w niepokalane poczęcie i zmartwychwstanie. Trudno-świetnie, ale ja do nich nie należę i tu przedstawiam swoją opinię, do której w końcu też mam prawo - na równi z Benkiem XVI, czy innym JPII.
4) Końcówka jest dla mnie żenująca. Może jestem uprzedzony, ale po tryliardach obejrzanych amerykańskich filmów, rzygam już miłosnymi happy-endami i morałami w stylu "miłość ponad wszystko", nawet jeśli sam czasem uważam, że rzeczywiście miłość ponad wszystko (bo mam też takie chwile słabości).
Ale to wszystko to jeszcze nic. Jak mówiłem, wbrew pozorom lubię sztukę dla sztuki. Jednak sam film jest lata świetlne od takiego podejścia. Jest to film kreowany na typowo moralizatorski. Ale ogólne przesłanie, jakie niesie jest fałszywe, złudne i z tego powodu niebezpieczne dla umysłów podatnych na taką miałką, hollywoodzką papkę (a takie umysły stanowią grubo ponad 90% naszego społeczeństwa - dowodem oglądalność polskich seriali na poziomie 10 mln; tak, wiem, że jest nas 40 mln, ale przecież nie każdy może oglądać, a poza tym jest wiele kanałów, które są oglądane jednocześnie, więc rachunek ilu ogółem ogląda ten chłam nie jest prosty). Przesłanie jest takie, że wszystko jest w genach, pucybut jak chce, to może dostać Nobla, ale lepiej jednak, żeby nie dostawał, tylko posuwał regularnie swoją żonkę i miał całą gromadkę słodko szczebioczących szkrabów, bo tylko wtedy osiągnie pełnię wewnętrznej satysfakcji i ogólnego szczęścia.
Ludzie odbierają to tak: "no, tak - każdy luzak może być geniuszem, a te wszystkie sztywne profesorki są zadufanymi w sobie bubkami nic nie wiedzącymi o życiu". A prawda jest bolesna i brzmi tak, że jeśli jest się geniuszem w jakiejś dziedzinie, to poświęca się temu cały swój czas, traci się z pola widzenia rodzinę, przyjaciół, jest to tytaniczna praca non-stop od rana do rana łącznie z nocą pomiędzy. Ponadto miłość nie jest ponad wszystko, bo nasza cywilizacja jest oparta na wojnach i nauce, a nie miłości. Jeśli tak nas kręci morał z wielkością miłości, to oddajmy się jej i porzućmy wszelkie udogodnienia, jakie niesie ze sobą współczesny, technologiczny i mass-medialny świat. Lubimy słuchać morałów, ale czyny to zupełnie inna brocha. Żyjemy w świecie hipokryzji i wszyscy jesteśmy hipokrytami. A film "Buntownik z wyboru" to moim zdaniem całkiem zgrabny tego symbol.
Odniosę się tylko do rzekomego przesłania:
1. "wszystko jest w genach" - wręcz przeciwnie. Film pokazuje, że jedynie
talent jest w genach. I właśnie dlatego, że Willowi brakuje tego
wszystkiego poza talentem - pracowitości, determinacji, chęci dokonywania
zmian - jest jedynie czyścicielem podłóg.
2. "wszystko jest w genach, pucybut jak chce, to może dostać Nobla" - jedno
stwierdzenie przeczy drugiemu. I bynajmniej nie jest to błąd w filmie.
3. "(...) ale lepiej jednak, itd.". Czyli obawiasz się, że pod wpływem
filmu miliony geniuszy zaczną masowo porzucać swoją pracę naukową i zaczną
szukać szczęścia w bardziej banalny sposób... ;)
Ad. 1. Wyrwane z kontekstu. Napisałem "wszystko jest w genach, pucybut jak chce, to może dostać Nobla". Różnica jest w tym, co rozumiemy pod "wszystko". Ja chciałem powiedzieć, że film dowodzi, że pucybut może zostać noblistą, jeśli tylko chce i ma geny. A to moim zdaniem nieprawda. Powodzenie w matematyce to nie tylko dobre chęci i geniusz, ale też ogromna wiedza, dialog z innymi, poświęcenie całego swego czasu, itp. (chyba się powtarzam!). Film nie pokazuje, że istnieje potrzeba pracowitości i determinacji. Pokazuje, że medalistę Fieldsa można gładko łyknąć w barze pomiędzy jednym, a drugim browcem.
Ad. 2. Nie rozumiem. Co przeczy czemu? Jeśli wszystko jest w genach i nic innego się nie liczy, to pucybut może zostać noblistą, bo ma geny.
Ad. 3. Nie miliony - miliardy... A tak serio, to boję się, że ludziom będzie się wydawało (i tak teraz właśnie jest), że wszystko przychodzi samo i nie ma co się męczyć. Albo, że wszystko zależy od genów i w ogóle nie warto się starać. Mam dowody. Bo skąd się biorą ci nieszczęśnicy w "Idolu", czy "Mam talent", którym wydaje się, że potrafią śpiewać, wypinają klatę i skrzeczą jak zarzynane wieprze? Nie ma śpiewu bez długich godzin treningu codziennie. Tak samo w sporcie. Nie ma sukcesu bez ogromnych nakładów pracy. A w nauce to już się rozumie samo przez się.
Chodzi mi o to, że każdy ma w sobie coś. To coś powinien odkryć i je w sobie dalej rozwijać. I poświęcić temu rozwijaniu wszystko inne. Dopiero wtedy, a jednocześnie prawie na pewno wtedy, przyjdzie sukces i sława.
99% pucybutów wykonuje swój zawód z braku predyspozycji do wykonywania
czegoś innego. Właśnie dlatego jeśli wszystko zależałoby od genów,
pucybut, będący symbolem człowieka z dołu drabiny społecznej i
generalnie pozbawionego jakichkolwiek talentów, nie zostałby nigdy
noblistą. Na tym polega sprzeczność w Twoim stwierdzeniu.
Możesz powiedzieć: Ale przecież film pokazuje właśnie takiego
"pucybuta", który może zostać noblistą. Nieprawda. Film pokazuje wybitny
talent, który na przekór wszystkiemu wybrał drogę "pucybuta". Will w
zasadzie jedynie "przebiera się" za "pucybuta", bo nie ma ochoty na
poświęcanie swojego życia dla nauki. Albo stał się "pucybutem" na drodze
zbiegów okoliczności, trudnej sytuacji rodzinnej i upośledzenia
amerykańskiego systemu szkolnictwa publicznego. Jego natura geniusza
cały czas daje jednak o sobie znać, choć aby ją zaspokoić wystarcza mu,
by upokorzył intelektualnie przy dziewczynach jakiegoś mądralę, albo
porozwiązywał sobie trudne zadania dla studentów.
Z Twoich wypowiedzi wynika, że w Twoim odbiorze przedstawiono Willa jako
zwycięzcę. Kogoś kto "łyknął" medalistę Fieldsa i innych profesorków.
Ale to nie jest prawda. Bo wniosek jest zupełnie odwrotny - że to
Lambeau, intelektualny lew, dzięki swojej pracy, determinacji i
szczęściu "łyknął" pozbawionego nich prawdziwego intelektualnego T.
Rexa. Zauważ, że to Lambeau ma kasę, sławę i medal, to on cały czas
rozdaje karty. Daje Willowi pracę, każe chodzić do psychologa, wyciąga z
więzienia. A co Will zdobył sam? Trzech kumpli i pracę czyściciela
podłóg. I to jest wg Ciebie "wszystko"?
Rozumiem Twoje zarzuty wobec filmu, ale ich w wypadku Buntownika nie
podzielam. Sam miałem jednak podobne wobec Forresta Gumpa stworzonego ku
pokrzepieniu serc amerykańskich idiotów i któremu nawet talent nie był
potrzebny by odnieść liczne sukcesy, niewątpliwie większe niż Willa (o
ile o można mówić o jakimkolwiek sukcesie Willa), jedynie szczęście i
szybkie nogi.
> Rozumiem Twoje zarzuty wobec filmu, ale ich w wypadku Buntownika nie
> podzielam. Sam miałem jednak podobne wobec Forresta Gumpa stworzonego ku
> pokrzepieniu serc amerykańskich idiotów...
To chyba jest więc w głównej mierze kwestia różnych rodzajów gustu i wrażliwości. Różnych, ale to nie znaczy przecież wcale, że któreś są bardziej, a któreś mniej wartościowe. Mamy po prostu inne spojrzenia i tyle.
No, bo dla mnie Forrest Gump jest rewelacyjny. Jest autoironiczny, dowcipny i to go chroni przed patosem. Uwielbiam też konwencję tragikomedii, gdy potoki łez są przecinane przez salwy śmiechu. Forrest Gump jest mocno przerysowany, ale to taka konwencja, którą ja kupuję. Z kolei "Buntownik" też jest przerysowany, ale w zupełnie inny sposób, taki mocno moralizatorski i to mnie jakoś nie przekonuje.
Ale Twoje spojrzenie rozumiem i to bardzo dobrze, że są jednak ludzie, którzy wynoszą coś z tego filmu. Całe szczęście, że nie wszyscy widzą go tak czarno jak ja.
Pozdrawiam,
385