W stosunku do książkowego pierwowzoru, który przeczytałem przed seansem, wprowadzono
trochę zmian. Pierwsze co się rzuca w oczy to spora ilość skrótów na początku, przez które
się może mętlik w głowie widza zrobić. Za dużo postaci jest wprowadzonych i trochę za mało
im czasu poświęcono. Druga rzecz to Spike Holland, który nagle stał się postacią
komediową (która swoją drogą nagminnie burzy czwartą ścianę i mruga do widza okiem - to
akurat pasuje do tego typu filmu jak ulał), ale w końcu zagrał go Eddi Arent i wypadł w swojej
roli oczywiście wspaniale (choć inaczej niż w książce). Nie licząc jego, wszyscy aktorzy zostali
dobrani bardzo dobrze - mniej więcej tak ich sobie wyobrażałem czytając książkę (na
wyróżnienie zasługuje Gert Fröbe w roli Abla Bellamy'ego). Różnice są też pewne pod
koniec, ale tego już nie będę zdradzał (niestety te różnice są na minus). Sam film sprawia
wrażenie trochę chaotycznego, w książce to było znacznie lepiej opisane. Ale z drugiej strony,
dzieje się tu dużo, więc można film oglądać bez znudzenia. Szkoda tylko, że tytułowego
Zielonego Łucznika na ekranie mało (choć w książce też go wystarczająco dużo nie było), a
jak już jest to niestety nie robi większego wrażenia, bo kostium ma kiepski. Ogólnie to są
lepsze adaptacje powieści Edgara Wallace'a. Tę sobie można spokojnie zostawić na kiedy
indziej.