Spodziewałem się nadmiaru amerykańskiego patosu i kiczu, a koniec, końców, było lepiej niż sądziłem. Producentom (w miarę) skutecznie udało się zaspokoić oczekiwania trzech domyślnych grup odbiorców tego filmu: fanów F1, widzów serialu Netflixa i osób, które przyszły do kina, by zobaczyć akcję i efekty specjalne. Jako fan motorsportu, byłem pozytywnie zaskoczony ilością odniesień do rzeczywistego świata. "We're checking" na Węgrzech lub "Through goes Hamilton" w Abu Zabi nieźle mnie rozbawiły, zresztą parę innych dowcipów w tym filmie też im nawet wyszło. W skrócie: można się było czasem trochę pośmiać. Coś tam, coś tam o konstrukcji bolidu, oponach, strategiach też się znalazło. Wiadomo, dużo było fikcji, robionej pod publikę, ale osobiście, idąc na seans, spodziewałem się zobaczyć "Drive to survive" 2.0, a trochę tego realizmu jednak (na szczęście) nie zabrakło.
Liczyłem na nieco więcej interakcji między zespołem głównego bohatera a pozostałymi, niestety APX GP było trochę, jakby w innym świecie. Wiadomo, były tam jakieś walki na torze i pojedyncze sceny poza nim, no ale... zbyt mało, jak na film o takiej tematyce.
Spostrzegłem też przesyt wypadków. Rozumiem 2-3, maks. 4 na film. Nie liczyłem, ale było ich tam chyba z 10. Domyślam się, że chciano w ten sposób zaprezentować efekty specjalne na wysokim poziomie (czego akurat tej produkcji odmówić nie można), ale sprawiło to, że każda taka scena stała się powtarzalna i z czasem przestało to robić wrażenie, mówiąc prościej: "opatrzyło" się.