czy to jeszcze jest kino, czy to już jest wyższa matematyka opisowa?
nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby poszczególne segmenty miały identyczną liczbę klatek..
wes anderson nie widzi ludzi, wes anderson widzi figury geometryczne, układy współrzędnych i ciągi zero-jedynkowe zawieszone w przestrzeni trójwymiarowej.
zgadzam się z panią adrianą prodeus, która napisała:
współczynniki kąta nachylenia zmiennej rzeczywistej poziomu zaangażowania się emocjonalnego w seans widza na wykresie wykładniczej funcji współodczuwającej przecinają się w punkcie o wartości stałej zerowej.
dziękuję pani, pani adriano, sam nie ująłbym tego lepiej..
bez szczeliny w twierdzy obronnej na emocje i uczucia ogląda się szybko i równie szybko zapomina, ale za to jak - tak że aż strach jest mrugać!
nic z tego nie zostaje poza hipnotycznym a cielęcym zauraczaniem się w trakcie, ale.
klucz jak zwykle tkwi w rozumieniu relacji zarządzających iluzjami.
mózgi cierpiące na zaniki pamięci krótkotrwałej będą w siódmym niebie.
pamiętanie tego co było przedtem w ogóle nie jest wymagane.
czekaj, czekaj,
co ja tu właściwie miałem..
widzę wzory, wzory widzę,
w tym czworościanu foremnym
na izopowierzchni płyną po
ukośnej, po krzywej, po łamanej,
wzory, wszędzie, wszędzie wzory,
wzory regresji liniowej!
to nie kinematografia,
to kombinatoryka!
kombinatografia,
kinomatoryka,
kinemabinarna
matemagia
poza i wewnątrz
kadrowa.
Nie wiem ja byłem po dwoch browarach i nic z tego nie zrozumialem, ale popkorn smaczyl to dalem 6/10 chlopowi na zachete, niech sie rozwija to moze zrobi dobry film kiedys
a, czyli to byłeś ty? nie chciałbym być złośliwy, ale nawyziewaromatyzowałeś nam pan tam panie na tych wysokościach a po potylicach normalnie jakby ktoś był zdrapał wszystkie zdrapki watersowskiej odoramy całe wszystkie naraz jednocześnie!
Wes Andrson nie nagrał dobrego filmu od czasu Wyspy Psów. Ostatnie 3 filmy to przeciętna kopia Grand Budapest Hotel. Przerost formy nad treścią. Widać skończyły mu się pomysły na coś świeżego i tylko jedzie na konwencji która po prostu już się nudzi . Ileż można oglądać to samo tylko z innym tłem fabularnym
no sorki, ale czego ty się spodziewałeś, świadomie (zakładam) idąc na film wesa andersona, jeżeli nie przesadnego, wysztucznionego, manierycznego stylu wesa andersona?
Nie wszystkie jego filmy były w takiej konwencji. Dopiero po Grand Budapest Hotel zaczął ją stosować w każdym filmie. Chodzi o to że jego ostatnie filmy praktycznie nie mają fabuły. Świetnym przykłądem tego jest Asteroid City - wizualny cukiereczek , jednak płytki fabularnie. Jest tylko forma co może i robiło wrażenie na początku ale ileż można to oglądać.
nie wiem, raz na dwa lata? to chyba nie jest tak dużo.. no właśnie, wszystko co było przed Grand Budapesztem rozbiegiem było zaledwie, etapem, poszukiwaniem własnego języka. język ten został znaleziony w pewnym węgierskim hotelu i już odwrotu od tego nie będzie. w drugą stronę to nie pójdzie. dlatego trochę dziwią mnie te utyskiwania - że połyka własny ogon, że pomylił manierę ze stylem, a produkowanie z tworzeniem, i tak dalej, i tak dalej.. to trochę tak, jakby iść na film kung-fu, a po wyjściu narzekać, że nic tylko się bili.. a co niby mieli robić, rozwiązywać konflikty rozmową?
Miałem kliknąć w Mię Threapleton, po zobaczeniu, jak uwodzi jako zakonnica w zwiastunie najnowszego filmu Andersona, ale zjechałem niżej, do komentarzy i patrzę, a tu taka gratka!
Ja, to prawdę mówiąc, odbiłem się już od budapesztańskiego hotelu, a przecież kiedyś byłem wielkim fanem pana Wesa. Najlepiej wspominam podwodne historie z papą Zissou i genialną rodzinkę Gene'a Hackmana, ba, przed laty to były dla mnie rewelacyjne, bardzo inspirujące obrazy. Nie wiem, jak teraz, bo w końcu minęło te dwadzieścia kilka lat i włosy na głowie zaczęły już lekko siwieć. A w takiej sytuacji to już inaczej patrzy się na pewne sprawy.
Wiadomo, że skoro zaczął tak jak zaczął, to nie będzie kończył inaczej, ale czy ta jego praca na przestrzeni ostatnich kilku(nastu) lat, to na pewno nie jest, jakby to powiedzieć, poleganie na wierności fanów, których reżyser zjednał sobie swoimi pierwszymi produkcjami, będącymi wówczas, jakby nie patrzeć, czymś świeżym w kinie? Doszło do tego, że nie czekam już na kolejne filmy pana Andersona. Są mi zwyczajnie obojętne i chyba nie potrafię już zbudzić w sobie tego dziecka sprzed lat, który zachwycał się jego niecodziennym spojrzeniem na świat.
to jest smutna konstatacja, ale coś w tym niestety jest.
autystyczny perfekcjonizm, exkluzywny hermetyzm, dążenie do nieokreślonego ideału z doprowadzeniem formuły do extremy, i tak dalej, i tak dalej.. z nowym filmem wesa jest trochę jak z nowym albumem grupy SWANS - to jest kolejna obrona tytułu mistrzowskiego i złoty medal w zawodach w których jest się jedynym uczestnikiem turnieju.
tymczasem wes, niczym brazylijski serial, już nie cieszy jak cieszył, dreszczyk pierwszego zadzierzgnięcia trzeciego stopnia gdzieś zanikł, zmienia się głównie tło, jak to szanowny przedpiszca nad nami zauważył, ale ja, przebrany za wielofunkcyjny defibrylator półautomatyczny, wpadłem na proste rozwiązanie, jak reanimować ducha świeżości. a oto ono:
rimejk filmowy!
czaisz jaka to dopiero byłaby frajda - zobaczyć na przykład Obywatela Kane'a oczami wesa andersona..
Żeby tylko "Obywatela Kane'a". Pomyśl, jak by w manierze andersonowskiej wyglądał "Ósmy pasażer Nostromo", "Egzorcysta", albo "Nieodwracalne"...
a też oczywiście. poszedłem w klasykę bardziej staro niż nowożytną kojarząc z orsonem i jego rozumieniem kina jako największej kolejki elektrycznej dla dużego chłopca. nie masz takiego chłopca nad wesa andersona po prostu, nie masz.
rimejk - zwłaszcza po natflixowej tetralogii opartej na cudzych textach - byłby krokiem na przód. wchłonięciem cudzego już nie textu, a w ogóle myślenia wizualnego. tego się spodziewałem, tak mi wychodziło z obliczeń, ale widocznie liczyłem na przerdzewiałym liczydle.
zamiast kroku w przód, dostaliśmy krok w tył - czyli powrót do estetyki Budapesztu, Asteroidy i Kuriera. trochę jednak szkoda.
mniemam, iż o oryginalności wesa andersona w przyszłości będzie decydować już nie jego styl - ten się trochę przejadł - a sposób potraktowania przez ów styl materiału źródłowego. co za tym idzie - powstanie rimejku jest tylko kwestią czasu.
A jakby tak Anderson poszedł w inną mańkę i zrimejkował film, ale... swój, tyle że inaczej? Tak jak na przykład Haneke zrobił anglojęzyczną wersję swojego holenderskiego pierwowzoru dla leniwych Amerykanów, tak ten mógłby nakręcić takie "Podwodne życie..." w bardziej konwencjonalny sposób, dla ludzi nie lubiących zbytnio zapuszczać się do świata przerysowania i dziwactw.
Co prawda, z tego co pamiętam, Anderson robił już filmy trochę bardziej "normalne", jak choćby "Rushmore" czy "Trzech facetów z Teksasu", ale to wciąż filmy mocno podszyte humorem i beztroską. A jakby tak odwrócić ich charakter i wspomniane już "Podwodne życie..." rozegrać w stylu "Okrętu" Petersena, albo "Genialny klan" ukazać w tonacji właściwej takim filmom jak "Salo, czyli 120 dni sodomy", czy "Srpski film"? Czy nasz poczciwy chłopiec Wes by czemuś takiemu podołał? Czy stałby się w końcu mężczyzną?
tak dużo pytań, a tak niewiele czasu - jak powiadał ten, który powiadał również: skąd on bierze te wszystkie fantastyczne zabawki?
aczkolwiek nie chciałbym cię martwić, ale etap rimejkowania samego siebie anderson ma już od dawna za sobą. na mniejszym płótnie, bo zaraz po debiucie, fakt, no ale.
Niech mnie kule biją! Że też przeoczyłem fakt powstania jego prawdziwego debiutu, którym wcale nie byli "Trzej faceci z Teksasu", wychodząc tym samym bezwstydnie na filmowego ignoranta. A może to znów zadrwił ze mnie los i operator naszego życia dopisał ten tytuł do kart kinowej historii dopiero po tym, gdy sprawdziłem, że to "Trzej..." byli pierwsi, podczas gdy w Twoim wymiarze już wcześniej było tak jak jest teraz... Nie mam zatem nic więcej do dodania w tej kwestii. Pozostaje tylko czekać, czym w następnej kolejności zaskoczy nas pan Anderson, albo czym nie zaskoczy.
no spoko, ale też wiadomo, że to taki rimejk nie rimejk, od bidy i nędzy, farbowany lisek. wielu twórców powtarzało ten triczek dokopując się do większego budżetu, żeby zrobić to samo, ale lepiej, mocniej, w dechę. tarantino powtórzył całe partie swoich Urodzin Najlepszego Przyjaciela w Prawdziwym Romansie. rodriguez podadrenalinował swojego El Mariachi i nazwał Desperado. paul thomas anderson przekształcił swój debiutancki dokument o gwiazdorze kina porno w bajerancką fabułę w rytmie nocnego boogie boogie. Fandango kevina reynoldsa to po prostu jego amatorski Proof na resorach. nie wspominając o prefiguracjach sama raimiego, kevina smitha, richarda linklatera.. ostatnio na przykład zainteresowałem się pewnym twórcą, niejakim michaelem angelo covino. patrzę, i co widzę: pierwszy film nosi tytuł The Climb i ma osiem minut, drugi nosi tytuł The Climb i ma półtorej godziny.
fakt, teraz czeka nas już tylko czekanie.
Panie kochany, nie onieśmielaj mnie Pan tymi wszystkimi tytułami i nazwiskami. Ja się aż tak dobrze na tej całej cinematographii nie znam. Powiedz Pan lepiej, gdzie są reminiscencje "Brzydkiej siostry". Film mi się całkiem podobał, to teraz przeczytałbym o nim jakiś dobry tekst. A tu nic.
kurcze, pierwsze słyszę, a coś fajne? bo jeżeli, jak się domyślam, kolejne a z cyklu i żyli długo i szczęśliwie póki nie pomarli (z akcentem na "pomarli" bardziej niż na "szczęście") to widziałem ostatnio dwie podobne próby odcenzurowania baśni z infantylizacji: Dziewczynę z Igłą oraz Wieżę z Lodu. innymi słowy, czuję się chwilowo nasycony..
Fajne fajne. Może nic odkrywczego, ale na pewno lepsze od przereklamowanej "Substancji", do której jest porównywane. I, w przeciwieństwie do niej, ma jakąś fabułę. Czy szczęśliwie się tam dzieje? Zależy dla kogo i w jakim stopniu. Na uwagę zasługuje oprawa muzyczna. "Dziewczynę" widziałem, bardzo przypominała mi "Lighthouse" Eggersa. Tego drugiego nie, ale chętnie obejrzę, tym bardziej, że ciekaw jestem występu Noego po drugiej stronie kamery.
moja pierwsza myśl po ujrzeniu tam gaspara: z twarzy podobny zupełnie do petera sellersa..
o czym była Substancja zapokumałem dopiero będąc już w domu, tydzień od seansu. było tak: idąc spać wskoczyłem na łóżko w ten sposób, że pozostawiłem swoje skarpetkopapcie na podłodze, w stanie zbylejaconym, z czubkami zwróconymi w stronę łóżka. rano wstałem, a że czubki zwrócone były tam gdzie były, zmuszony byłem obrócić skarpetkopapcie piętami w moją stronę przed ich nałożeniem. czyli: klasyczny przykład niepotrzebnego wydatkowania energii, tym bardziej złowrogi, bo w godzinach porannych.. moje ja z wczoraj miało totalnie gdzieś moje ja dzisiejsze. gdyby o nie dbało - wlazłoby do łóżka w ten sposób, że najpierw by na nim usiadło, a dopiero potem zsunęło skarpetkopapcie, co też umożliwiałoby ich łatwe nałożenie po przebudzeniu, bez konieczności wkurzającego manewrowania nimi w stanie bolesnego niedobudzenia, prawda? no, i o tym właśnie jest Substancja: o stosunku moich skarpetkopapci do wieczności!
tyle podraczkowanej strefy premium, a teraz mam do ciebie pytanie intymne: którym elementem z własnej garderoby opisałbyś Brzydką Siostrę?
Znam ten ból związany z porannym nakładaniem papci. Ale inaczej tego nie widzę. Siadając na łóżku i zzuwając je wprzód, jestem w pozycji utrudniającej przybranie pozycji leżącej w miejscu docelowo-ostatecznym, bo to wiąże się przecież z wchodzeniem wgłąb łóżka poprzez tarcie tyłkiem o jego powierzchnię. Nie szkodzi, że pod nim jest miękki materac, a na nim prześcieradło. Tarcie zawsze jakieś jest, a pościel prana w najlepszym wypadku raz na dwa miesiące traci bardzo na wytrzymałości, więc podatna jest na rozerwanie podczas takiej aktywności. Toteż papcie zzuwam przodem podchodząc do łóżka, metodycznie, jeden po drugim, a potem na kolana i plackiem na płask. Rano, choć zwykle spieszno mi do pracy, ta konieczność ustawienia papci w odpowiednim kierunku może być zbawienna, bowiem dzięki niej możemy lepiej się rozbudzić i idąc do WC nie wpadniemy już na przykład na toaletkę, odkurzacz, lampę, rower, czy co tam kto trzyma w zasięgu nóg. Ale porównanie sytuacji skarpetkowopapciowej do quaileyowodemimoorowej uważam za nader trafne. Ja bym porównał ją jeszcze do odwiecznego problemu pozostawiania deski podniesionej vs deski opuszczonej, gdy mieszka się z kobietą, ale nie wiem, czy to to samo.
Jeśli zaś chodzi o tożsamość mojej garderoby, to pytanie zrazu wydaje się niebywale trudne, ale odpowiedź okazuje się być jedyną najmożliwszą do udzielenia w takich okolicznościach. Są to majtki. Niby chciałyby być czymś lepszym, więcej znaczącym, ale nie mogą takie być, bo byłoby to nienaturalne i być może niestosowne. Majtki to majtki, są jakie są, z przodu żółte, z tyłu brązowe, i takie powinny pozostać, bo w byciu takimi są najlepsze, w swej roli niezastąpione. A dlaczego pytasz?
sprawdzam twoje zdolności myślenia lateralnego;) no i jest ok, aczkolwiek stawiając znak równości pomiędzy Brzydką Siostrą a własnymi gatkami z miejsca usposabiasz mnie do tego filmu niezbyt przychylnie..
A, widzisz, piszesz tak, bo zapytałeś o to zwykłego, prostego faceta bez manier i z nadwagą, ale gdybyś zadał to samo pytanie takiej, dajmy na to, Margot Robbie, a ona podałaby tę samą część swojej garderoby, to Twoje nastawienie do "Brzydkiej siostry" byłoby zgoła inne. Czy nie?
punkt dla ciebie;) ale tak prywatnie ci powiem, że w kontexcie przeżycia wyłącznie kinowego to ja wolę jednak twoją zwaną textylną strefę zdemilitaryzowną oglądać na ekranie bardziej niźli muślinowe zwane zefirki biodrowe margot. czyli zreflektowałem się. bo w kinie decyduje zawsze fanfaktor, a fanfaktor w tym przypadku to: szlachetne poczucie naszego wspólnego dyskomfortu..
No przecież, w kinie, literaturze, czy ogólnie szeroko rozumianej sztuce najlepsze jest to, co, jak to ktoś kiedyś powiedział, wychodzi z trzewi. Czy to biedna Frances McDormand sikająca przy swoim kamperze na tyłach magazynu Amazonu, czy John Hurt uwolniony przez doktora Hopkinsa z cyrkowej klatki, czy nawet tenże sam w wielkim bólu rodzący mini-xenomorpha. To jest ważne, to jest prawdziwe, to jest żywe. A o takiej Margot Robbie, czy innej Anie de Armas (wcale nie umniejszając ich talentom aktorskim, jakie by one nie były), jak się już je naoglądamy ocierające o jednego z drugim, to możemy sobie sami co najwyżej czynnie pomarzyć w kąpieli, z butelką żelu pod prysznic w zasięgu ręki, bo to też zawsze jakaś frajda jest. Ahoj, przygodo!, można zakrzyknąć w każdym z tych przypadków. Bo w końcu czy życie nie jest po to, by się dobrze bawić?
no tak, tak, i jeszcze, dlatego się zreflektowałem właśnie, wyobrażając sobie twoje czyste inaczej acz wściekłe nie-mylić-z-wallecem-i-groomitem gacie, pełna zgoda, teraz i zawsze, amen, drogi panie kolego!
No i o to chodzi, kurde felek! Nieczęsto się zdarza, żeby na Filmwebie, czy w ogóle w internatach dwóch obcych Ziutków się tak dobrze zgadzało jeden z drugim. Kulturalnie, bez agresji, dowartościowywania się własnego i leczenia swoich apopleksów. Tylko ten to, tamten tamto, ale wszystko w atmosferze wzajemnego zrozumienia. I tak powinno być.
tym niemniej fajnie by się było też od czasu do czasu nie zgodzić, a nawet wprost przeciwnie, wręcz naprzemianlegle, wspak, bo dość otwarcie pokłócić, tak dla zachowania wewnętrznej równowagi
A właśnie, że nie, nie zgadzam się z takim założeniem. Kłótnie i niesnaski zostawmy politykom i kobietom. Prawdziwym dżentelmenom kłócić się nie przystoi!
Jestem skłonny przełknąć tę trzecią obelgę, ale tylko przez wzgląd na Twoją babcię, jednakże wkrętaka i roweru nie brałem.
Obejrzałem za to w końcu "Fenicki układ" i trochę bardziej mnie on pobudził niż przedostanie produkcje Andersona. Niemniej uważam, że pisząc o tym filmie należałoby się skupić bardziej na jego treści, niźli na formie, która od lat jest taka sama. Zatem, wskazując na współczynniki nachylenia klatki obrazkowej z nagłą zmiennością szwenku kamery i tym podobnych dziwactwach wizualno-geometrycznych, nawet powołując się na zdanie pani Adriany, niepotrzebnie odkrywamy Amerykę na nowo, szanowny Panie Kolego, nie uważasz?
Pisanie, że w świecie Andersona a plus b równa się c jeszcze bardziej niż normalnie, jest jak pisanie, że woda jest mokra, trawa zielona, a Margot Robbie to gorąca babka. Nie wypada tak robić, jest to zupełnie nie na miejscu. No, to ładnie żem Cię teraz znieważył, hehe. Ale sam tego chciałeś. Trzeba było się nie zaczynać. Adieu!
kurcze, no pewnie tak, ale ja już tej dyskusji nie podejmę - przepraszam, po prostu straciłem już kontakt z tym filmem całkowicie. może tam dalej, z przedpiszcą poniżej, nie wiem. ja teraz jestem na etapie - festiwal filmów fabularnych w gdyni, Franz Kafka, Dom Dobry i przede wszystkim Ministranci.. także jakby coś, to możemy się ewentualnie pokłócić o postfigurację figury chrystusowej w polskim filmie fabularnym szóstego roku drugiej dekady trzeciego tysiąclecia na przykład..
Ja to się na Chrystusie nie znam, więc o niego kłócił się nie będę, ale jako szanujący się erotoman gawędziarz mogę podyskutować o figurze wspominanej już wcześniej nie raz boskiej Margot.
Co do filmów fabularnych, to ja bym się na nie tak nie napalał, szczególnie na festiwalu w Gdyni, bo polskie filmy raczej dobre nie są.
Trzeba też oglądać dokumenty (szczególnie te od Wernera Herzoga), bo dzięki nim możemy stać się lepszymi ludźmi i seriale.
Dla mnie ten film dość jasno pokazywał historię Izraela od lat 50. Raczej większość symboli była oczywista. Wpływ USA, córka chrzescijanka jako młodsza religia, brak akceptacji innych państw