PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=662118}

Reaching for the Moon

Flores Raras
7,2 818
ocen
7,2 10 1 818
Flores Raras
powrót do forum filmu Flores Raras

Poezja E. Bishop

ocenił(a) film na 9

TA JEDNA SZTUKA


W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy.

Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy.

Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz – wejdzie ci w nawyk
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy.

Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy
blask dawnych domów? Dzisiaj – blady cień, ukłucie
w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.

Straciłam dwa najdroższe miasta – ba, dzierżawy
ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę
do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy.

Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy,
który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce
tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.



ZATOKA
(Sobie na urodziny)

Przy odpływie, takim jak teraz, jaka ta woda przejrzysta.
Kruszące się grzbiety marglu wystają z niej, jarzą się biało,
łodzie są suche, pale suche jak zapałki.
Raczej wchłaniając niż dając się chłonąć,
woda w zatoce niczego nie zwilża, ma barwę
gazowego płomienia, skręconego prawie do zera.
Noc czuje jej przemianę w gaz; gdyby się było Baudelaire’em,
ucho słyszałoby pewnie jej przemianę w dźwięki marimby.
Pogłębiarka o barwie ochry, pracująca u wylotu doku,
stuka już suche, bezbłędne, kastanietowe synkopy.
Wielkość ptaków – nadnaturalna. Pelikany – tak mi się zdaje –
spadają w ten osobliwy gaz z niepotrzebnym impetem,
jak uderzenia kilofów, i rzadko
wzbijają się z konkretnym efektem swego wysiłku w dziobie,
aby odlecieć w dal, komicznie robiąc łokciami.
Czarno-białe ptaki zwane fregatami szybują
na nieuchwytnych prądach powietrza, rozwierając
przy zakrętach nożyce ogonów, lub prężąc je tak, że aż drżą
jak rozrywany w palcach kurczęcy obojczyk.
Wracają, ze swoją stęchłą wonią, łodzie poławiaczy
gąbek, o gorliwej manierze aportujących psów, najeżone,
jakby ktoś grał na nich w bierki, sterczącymi w różnych kierunkach
ościeniami i bosakami, przystrojone frędzlami gąbek.
Na ogrodzeniu z siatki ciągnącym się wzdłuż przystani,
suszą się, pobłyskując jak małe lemiesze,
szaroniebieskie płetwy rekinów: surowiec
poszukiwany przez chińskie restauracje.
Niektóre z białych żaglówek wciąż piętrzą się jedne na drugich
albo leżą na brzegu na powgniatanych bokach, niepewne,
czy da się je naprawić po ostatnim katastrofalnym sztormie:
rozdarte koperty listów, na które nikt nie odpisał.
Stare korespondencje zaśmiecają zatokę.
Pyk. Pyk. Pyka pogłębiarka
i podźwiga kapiącą paszczękę, napchaną kęsami marglu.
I dalej trwa niechlujna krzątanina,
okropna ale pełna otuchy.



PYTANIA W KWESTII PODRÓŻY

Za dużo tych wodospadów; stłoczone strumienie
za szybko pędzą w dół ku morzu,
a pod naporem tylu chmur te górskie wierzchołki
zaczynają musować ze wszystkich stron w zwolnionym tempie,
zmieniając się w wodospady wprost na naszych oczach.
- Bo jeśli te smugi, te błyszczące, kilometrowe łzy
to jeszcze nie wodospady,
to w mgnieniu wieku, a tak biegną tu wieki,
najpewniej nimi się staną.
Lecz gdy strumienie i chmury tak sobie podróżują, podróżują,
góry wyglądają jak przewrócone okręty
z brodami ślimaków i szlamu.
Pomyśl o drodze powrotnej.
W domu należało zostać i o tych stronach pomyśleć?
Gdzie wypadałoby nam być dzisiaj?
Czy godzi się oglądać dziwnych obcych w sztuce
w tym najdziwniejszym z teatrów?
Cóż to za dziecinada, że póki tchu,
nie wahamy się spieszyć choćby zaraz,
żeby słońce obejrzeć z drugiej strony?
Najmniejszego zielonego kolibra na świecie?
Gapić się w niepojęte, zacne rumowisko,
niepojęte i nieprzeniknione,
w dowolnie wybrany widok,
ujrzany w lot i zawsze, na zawsze cudowny?
Och, czy musimy śnić te swoje sny
i na dokładkę je zjadać?
I czy zdołamy zmieścić kolejny
zawijany zachód słońca, jeszcze ciepły?

Jednak na pewno byłoby nam szkoda
nie ujrzeć drzew rosnących wzdłuż tej drogi,
naprawdę zbyt natarczywych w swoim pięknie,
nie ujrzeć ich gestykulacji w stylu
majestatycznych mimów odzianych na różowo.
- Nie musieć stawać po benzynę w polu,
nie słyszeć smutnej, drewnianej melodii
na dwie nuty nie zgranych chodaków
rozklekotanych niedbale po podłodze
lepkiej od smaru stacji benzynowej.
(W innym kraju drewniaki musiałyby przejść testy,
każdą parę obowiązywałby identyczny dźwięk.)
- Tak, szkoda nie posłuchać innej,
mniej prymitywnej muzyki brązowego ptaka
nad zepsutą pompą benzynową, w środku
jezuickiego baroku kościoła z bambusu:
trzy wieże, srebrnych krzyży pięć.
- Tak, szkoda nie podumać trochę,
niewyraźnie i bez głębszych wniosków,
nad możliwym związkiem łączącym przez wieki
najtoporniejsze drewniane obuwie
z wymuskanymi fidrygałkami
struganych fantazji tych drewnianych klatek.
- Nigdy nie odcyfrowywać historii
w zwiewnej kaligrafii tych śpiewających klatek.
- Nie być zmuszonym wsłuchiwać się w deszcz
tak przypominający mowy polityków:
dwie godziny bezpardonowej oracji,
po której zapada nagła, złota cisza.
Podróżny wyciąga notes, może pisać:

„ Czy to z braku wyobraźni ciągle odwiedzamy
miejsca wyobrażone, zamiast siedzieć w domu?
A może jednak Pascal nie całkiem miał racją
w kwestii tego ślęczenia we własnym pokoju?

Kontynent, miasto, państwo, środowisko:
wybór szeroki nie jest, nie do nas należy.
Tu czy tam... Nie. Należało w domu zostać,
gdziekolwiek ten dom leży?”



MAN-MOTH

Tu, na górze,
blaski rozbitego księżyca zatykają szpary w budynkach.
Całkowity cień Człowieka sprowadza się do kapelusza.
Pada mu do stóp jak rondo podstawki pod lalkę i powstaje
odwrócona szpilka o czubku namagnesowanym przez księżyc.
Człowiek nie widzi księżyca; obserwuje jego ogromne rewiry,
czując tylko paradne światło na rękach, ni zimne, ni gorące,
w temperaturach, których nie mierzą żadne termometry.

Ale gdy Man-Moth
składa swoje rzadkie, lecz regularne wizyty na powierzchni,
nieco innym okiem patrzy na księżyc. Wychodzi
z dowolnego otworu w krawężniku któregoś z chodników
i zaczyna nerwowo zdobywać frontony różnych budynków.
Przypuszcza, że księżyc to maleńka dziura w powale nieba
świadcząca o bezużyteczności nieba w roli osłony. Drży,
lecz musi sprawę wyświetlić tak wysoko, jak tylko się da.

Piętro po piętrze
cień wlecze się za nim jak szmata fotografa wzdłuż fasad,
gdy wspina się, wylękniony, myśląc, że tym razem da radę,
wepchnie filigranową głowę w ten otwór okrągły i czysty
i da się wycisnąć na światło w czarnych skrętach jak z tuby.
(Człowiek pod nim stojący nie ma podobnych iluzji.)
A Man-Moth musi wykonać to, co go najbardziej przeraża,
choć nic z tego, rzecz jasna; ląduje zatrwożony, acz cały.

Wtedy powraca
w blade tunele z cementu, które nazywa swym domem. Fryga,
fruwa, i nigdy nie zostaje pasażerem bezgłośnych pociągów
wystarczająco pospiesznych. Drzwi zamykają się w mig.
Man-Moth zawsze zajmuje miejsce tyłem do kierunku jazdy,
a metro rusza z maksymalną, straszliwą prędkością
bez jednej zmiany biegów czy jakiejkolwiek gradacji.
Man-Moth nie ma danych o szybkości swoich podróży do tyłu.

Każdej nocy musi
przejeżdżać w kółko te sztuczne tunele i śnić seryjne sny.
Jak podkłady pod pociągiem, sny migają serią pod spodem
jego rozpędzonego mózgu. Nie śmie wyjrzeć przez okno,
ponieważ trzecia szyna, jednostajny podmuch trucizny,
biegnie obok niego o włos. Uważają za pewną chorobę,
na którą ma dziedziczną podatność. Musi chować ręce
w kieszeniach, tak jak inni muszą nosić szaliki.

Gdyby dał się złapać,
bateryjką świećcie mu w oko. Ma samą źrenicę, ciemną
noc w czystej postaci, i zjeży się jej owłosiony horyzont,
gdy zerknie na was i oko zatrzaśnie. Spomiędzy powiek
wszystko, co ma - jedna łza - wysuwa się wtedy jak żądło.
Chyłkiem zgarnie ją w dłoń i - jeśli nie będziecie czujni -
połknie. Lecz wystarczy mieć oczy otwarte, a odda -
czystą jak z głębinowych źródeł i schłodzoną do picia.


THE SHAMPOO

The still explosions on the rocks,
the lichens, grow
by spreading, gray, concentric shocks.
They have arranged
to meet the rings around the moon, although
within our memories they have not changed.

And since the heavens will attend
as long on us,
you've been, dear friend,
precipitate and pragmatical;
and look what happens. For Time is
nothing if not amenable.

The shooting stars in your black hair
in bright formation
are flocking where,
so straight, so soon?
--Come, let me wash it in this big tin basin,
battered and shiny like the moon.

improwizacja

Nad tym pierwszym wierszem zastanawiam się od wczoraj. Pewnie zastanawiać się będę jeszcze trochę, a może dłużej. Jest dość wymowny, intrygujący i drążący moje myśli, jednak nienachalnie. Być może właśnie świetnie charakteryzuje Bishop.
Tak łatwo dojść do wprawy w traceniu?
Nie tylko rzeczy ukochane przeze mnie i stracone kiedyś tam chodzą za mną latami. Ale żeby jeszcze napisać tak o ukochanym człowieku, że gdy się go straci, to jest tylko rzecz wprawy i mówi się trudno? Tak bez mrugnięcia okiem!? Czy ja sama, doszłam do wprawy w traceniu? Chyba będę się musiała jeszcze długo tego uczyć, ale pewnie życia mi na to braknie.
Bardzo szczery jest ten utwór. Jednak bałabym się kogoś tak wprawionego w sztuce tracenia.

P.S.
Nie rozumiem ostatniej linijki, tego "Pisz" w nawiasie.

ocenił(a) film na 9
karen_

One Art By Elizabeth Bishop
The art of losing isn’t hard to master;
so many things seem filled with the intent
to be lost that their loss is no disaster.

Lose something every day. Accept the fluster
of lost door keys, the hour badly spent.
The art of losing isn’t hard to master.

Then practice losing farther, losing faster:
places, and names, and where it was you meant
to travel. None of these will bring disaster.

I lost my mother’s watch. And look! my last, or
next-to-last, of three loved houses went.
The art of losing isn’t hard to master.

I lost two cities, lovely ones. And, vaster,
some realms I owned, two rivers, a continent.
I miss them, but it wasn’t a disaster.

—Even losing you (the joking voice, a gesture
I love) I shan’t have lied. It’s evident
the art of losing’s not too hard to master
though it may look like (Write it!) like disaster.



Mój pomysł i tropy interpretacyjne są takie, że chociaż przekład Barańczaka jest bardzo udany, to jednak nie oddaje wszystkich niuansów, melodii słów, sensu jakie mamy w oryginale wiersza “One art”. Bo do niego warto zajrzeć, by przekonać się na własnej skórze, jak wygląda ta klarowność, potoki prostych słów, melodia wypowiedzi autorki w tym niezwykłym opisie straty.
Wydaje się, że tutaj E.Bishop z charakterystycznym dla siebie ostrym spojrzeniem i lekką ironią, przedstawia siebie jako „specjalistkę tracenia”. Bo to takie powszechne i ludzkie, tracimy coś codziennie. Od drobnych ale znaczących przedmiotów (zegarek matki) po wielkie (domy, miasta kontynenty). W tym kontekście osoba w wierszu próbuje sobie poradzić ze stratą bliskiej osoby. Zracjonalizować i pomniejszyć ten ból. Że chociaż wygląda to jak katastrofa, ale (zapisz to koniecznie i zapamiętaj) to tak jednak nie jest. I jestem przekonana, że pisze to tak trochę sobie na przekór i na pocieszenia, ukojenie tego bólu. W moim odczuciu z tej poezji wieje taki smutek i tęsknota, że nie traktuję dosłownie tego podsumowania. Dla mnie bardziej to ta charakterystyczna gorzka słodycz i cierpki humor E. Bishop. Jej powściągliwy opis z przekazem „emocje zostawiam na boku”, ale całość tętni uczuciami. I sam fakt, że porównuje się osobę, to utraty kontynentu (to jakby pół świata) powoduje że widać, jak bardzo to znacząca strata czy żałoba.

improwizacja

Czuję potrzebę ponownego obejrzenia "Flores Raras". Dotarło do mnie, że kompletna nieznajomość poezji Bishop przyczyniła się do tego, że chyba pochopnie i mylnie odebrałam interpretację roli Mirandy Otto. Ten jeden, jedyny wiersz uświadomił mi to.

Ponieważ na nim się zatrzymałam kolejnych jeszcze nie tknęłam. Co bym robiła i gdzie oraz z kim, była, nie daje mi on spokoju. Jego nastrój jawi mi się, jako przygnębiająco-cyniczny, jakby zupełnie kłócił się z moim stylem myślenia, z moją pełną optymizmu i energii naturą. Jednak jego moc oddziaływania wyraźnie czuję. Czym jest to, jakby empatyczne, łkanie duszy? Czy tak boli rozdzierająca ją samotność? Uodpornijmy się na straty rzeczy i ludzi, radzi Bishop. Czy tak się da, czy tak w ogóle można żyć? Ona widać tak żyła. Sądzę, że jednak opanowała sztukę tracenia do perfekcji. Wszak pisze, że nie będzie kłamstwa, czyli, że jeśli kogoś drogiego utraci, to nie będzie się okłamywać, że stało się coś dla niej tragicznego. Wręcz przeciwnie.
Gdyby jednak ten cały tok myślowy był odwrotny, tak jak ty to sugerujesz, znaczyłoby to dla mnie tyle, że od samego początku, ani ze sobą ani ze mną, nie była ona szczera. Dla mnie nie wygląda to na ekshibicjonistyczne okłamywanie, ale nie przeczę, że być może to ty jesteś bliższa prawdy, ponieważ znasz lepiej naszą bohaterkę i jej wiersze.
Poza tym to, co dla ciebie tętni uczuciami, u mnie, mimo upału, wywołuje gęsią skórkę. Wyraźnie czuję chłód. Nie jest to jednak chłód dosłowny, pożądany w czasie takiej pogody. Nie potrafię tego wytłumaczyć przejrzyście, ani racjonalnie. Ten chłód czułam także w kreacji Mirandy Otto. Ale tutaj piszę o samej interpretacji wiersza w oderwaniu od filmowej wersji ( nie wiem czy jest prawdziwa). Istotne wydaje się kiedy powstał ten wiesz, czy rzeczywiście Lota już go nie mogła przeczytać.
Omawiany przez nas wiersz pojawił się na końcu filmu i jak pamiętam swoją reakcję, (a było to dość dawno) to ciekły mi łzy, gdy Miranda Otto jakimś chrapliwym, matowym i beznamiętnym głosem czytała go swojemu przyjacielowi. Nie znałam wtedy przekładu Barańczaka. ALe akurat w tym przypadku, w tamtej scenie nastąpiła ona po wydarzeniach, które mną wstrząsnęły, a tragizm sytuacji i poczucie ogromnej straty podkreśliła sugestywniej muzyka, a nie sam wiersz. Dziś odbieram to wszystko trochę inaczej, a to dzięki temu, że ten wątek założyłaś. Przyznaję, że nie doceniłam kolejnego aktora, grającego w tym filmie, a była nim... poezja. Sądziłam, że była tylko tłem.

Melodyjność wiersza w oryginale jest przepiękna. Natomiast nie dane by mi było zrozumieć go, czy też zinterpretować niuansów, gdyby nie ten przekład w języku polskim. Sądzę, że trzeba być mistrzem, jak Barańczak, żeby się mierzyć z takimi dziełami. Trzeba również perfekcyjnie znać literacki język, w którym się czyta te dzieła. Ja ani się na literaturze nie znam, ani nie znam perfect angielskiego. .


P.S.
Przez wiele lat uciekając świadomie od literatury nie sądziłam, że złapie mnie ona na forum filmowym.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones