Prawdę mówiąc to nieco irytujący film z dzisiejszego punktu widzenia. Kobieta, która idzie przez życie prostytuując się (w zawoalowany sposób), pogrywając facetami, pełna negatywnych emocji, zazdrości, żalu, nienawiści, niespełnienia. Dziś nie brałaby ślubu, ani z pierwszym, ani z drugim kolesiem, bo dzisiaj ślubów się tak pochopnie nie bierze. A nawet jakby wzięła, to brak rozwodu nie byłby dla niej problemem, tymczasem w filmie jest to tak bardzo ważna kwestia. Te musicalowe wstawki są też zbędne, bo zachwyt nad tego typu kobietą nie jest czymś właściwym, a chyba tego się oczekuje od widza, prezentując mu pełne wdzięku występy bohaterki. Poza tym jakby Johnny był przyjacielem Ballina, to by mu od razu powiedział, na jakie ziółko trafił. A na końcu co - tak się nienawidzili, że aż postanowili być ze sobą na poważnie? I dziewczyna, która jest zawodową femme fatale, nagle przestanie nią być? Zmieni się? A przecież przed chwilą chciała rozwodu, błagała o niego, nie walczyła o Johnnego. I nagle decyduje się na pozostanie z nim. Dziwne to wszystko, emocje, które co chwila zmieniają podejście bohaterów do siebie nawzajem.