nie spodobała się władzy komunistycznej na tyle, na ile może się niepodobać prawda koląca w oczy. Oto był powód, że film trafił na 21 lat na półki. Konczałowski postanowił przedstawić prawdę o kołchozie i życiu jego mieszkańców bez upiększeń, poprawek i słodzenia. Dlatego na planie pojawiło się tylko trzech profesjonalnych aktorów, pozostali, to kołchoźnicy, robotnicy czy urzędnicy nie udający nikogo, a grający samych siebie. W ten sposób reżyser zamiast - jak wszyscy - kręcić w studiu Mosfilmu, wyszedł z kamerą do autentycznego kołchozu, zyskując coś w rodzaju filmu dokumentalnego, kroniki z kołchozowego życia. Choć mamy tutaj - jak w sztandarowych filmach schlebiających władzy - śpiewy i tańce, czy autentyczną radość z udanych zbiorów, to nie zabrakło również zmęczenia, pracy ponad siły, biedy, wyświechtanej odzieży i utrudzonych i zmęczonych twarzy. Oto powód, że władza zażądała zmian, przeróbek i cięć, żeby podrasować ten prawdziwy obraz. Dobrze, że ocalała orginalna kopia, bo inaczej mielibyśmy jakąś propagandową podróbkę.
Choć głównym wątkiem filmu, zgodnie z tytułem, jest historia Asi Klaczinej, to tak naprawdę chodzi o życie prostych ludzi, ich prace, zwyczaje i postępowanie. O ile pozwala pogoda pracują, piją wódkę i wspominają. Fiodor wraca myślą do pobytu w łagrze "za nic" i tęsknoty za domem i żoną. Kiedy w końcu wrócił i usiadł z żoną przy stole, okazało się, że nie mają o czym rozmawiać.
Asia ma swojego wielbiciela, Saszę Czirkunowa, który z myślą o niej kupił i wyposażył mieszkanie w Moskwie, jednak ona woli Stiopę, nieokrzesanego i gburowatego kołchoźnika, który do tego mocno pociąga z butelki.
Jest przewodniczący, który opowiada o swojej żonie i marzy o racjonalizacji pracy, żeby ulewne deszcze nie powodowały przestojów.
Krótko mówiąc, uczestniczymy w kołchozowej codzienności, ciesząc się z nimi i przeżywając ich kłopoty. Świetne kino!