Kandisha jest bohaterką 14 wiecznej legendy. Była żoną sułtana, ich małżeństwo było szczęśliwe, dopóki małżonek nie znudził się lubą i nie wtrącił ją do lochu na wieczne zapomnienie. Gdy po latach postanowił ją odwiedzić, w celi odnalazł tylko strzępek ubrania - bez żadnych innych śladów. Mówi się, że duch Kandishy nawiedza złych mężczyzn znęcających się na kobietami, którym patronuje, i ucina im głowy mieczem...
I właśnie w tym momencie zaczyna się fabuła filmu. Adwokatka Nyla broni kobiety, której mąż został zdekapitowany. Sama jest po przejściach, straciła w wypadku córkę, powątpiewa w spirytualny świat, lecz zagłębiając się w sprawę, jej poglądy także wkraczają na inne tory.
Film rozwija się dosyć powoli i mocny nacisk kładzie na aspekty spirytualistyczne, psychologiczne i suspensowe. Wydaje mi się, że cała historia służy tutaj nakreśleniu złemu traktowania marokańskich kobiet, ich nędznego położenia, wykorzystywania przez mężczyzn, nieludzkiego obchodzenia się, i jest w swej wymowie apelem, afiszem, wiarą w sprawiedliwość (w którą wierzy też główna bohatera), nadzieją na lepsze jutro. Reżyser umiejętnie ominął proste, nasuwające się tematycznie schematy, miał ambitniejszy plan na swoje dzieło i umiejętnie je widzom przekazał. Nie można filmowi niczego zarzucić, są lekkie fabularne nieścisłości, ale nie mają aż tak wielkiego wpływu na finalny odbiór. Warto obejrzeć