Dobrze, że scenariusz pisał sam Fowles, bo film zachował to, co jest sercem książki - dramat
niezdolności prawdziwego kochania. Inscenizowanie kolejnych teatrów: psychiatrii, sztuki, mistyki,
historii... temu jednemu służy - obnażeniu impotencji miłości. Film nie ma całej głębi książki, ale i tak
ocena byłaby wyższa, gdyby nie ta koszmarna muzyka...