Zacznijmy od tego czym ten film nie jest. Nie jest to sci-fi, nie jest to film akcji, nie jest to pełnokrwisty dramat. Pomimo oczywistych nawiązań do Hitchcocka, Lyncha, Kubricka, Noe, Tarantino, Tarkowskiego, Scotta, Nolana i może Villeneuve to taka hybryda gatunkowa. Był kiedyś taki film: "Atlas Chmur" się zwał i zrobiły go wspólnie (już wtedy) siostry Wachowskie. Ten film można porónać do "Atlasu Chmur" tylko w wersji noir. Mamy tu dość surrealistyczny miks: kiedy już domyślamy się, który reżyser inspirował daną scenę, następuje stylistyczny zwrot akcji. Ten film to szalona przejażdżka przez międzygatunkowe kino, podbita absurdalnym humorem i groteską. Kiedy myślimy, że jesteśmy u Lyncha, nagle okazuje się, że na pełnej wjeżdża Kubrick. Itd, itp. etc.
A dlaczego mówię o tej grotesce i absurdzie? Cóż, niektórzy krytycy filmowi narzekają na CGI, ale użycie tego jebitnego greenscreena na pokazie klaunów jest doprawdy fantastycznym żartem. Są tutaj sceny mocno inspirowane Sin City jak i Dark Knightem. Są tutaj sceny, o których za kilka lat będzie mówiło się w kontekście kanonu ("Śniadanie na szczycie drapacza chmur" wespół z "Trwałością Pamięci" - że też nikt nie wpadł na to wcześniej...), świetna scena "oralnego" przejęcia banku, czy też scena z autografem, no i ko(s)miczna wręcz scena z Robin Hoodem i jego bonerem.
Na moje dialogi zostały celowo uklasycznione - czyżby przytyk w stronę Kubricka i "Mechanicznej Pomarańczy"? ;) Z jednej strony pompatyczne i puste, z drugiej strony te frazesy niepokojąco prawdziwie wybrzmiewają w ustach niektórych bohaterów, brutalnie portretując współczesne "elity" (scena licytacji dziewictwa zasługuje na osobną recenzję).
Wizualnie - podejrzewam, że taki był zamysł - ubrukowić, uTikTokować. Tak, są tu sceny brutalnie cukierkowe, jak i brutalnie cukierkowe jest tu CGI, ale jest to "po coś". Że źle oświetlone? Kwestia gustu, pamiętajmy, że Godfather też był źle oświetlony. A, że nawet w naszej publicznej zdarzały się momenty, kiedy plan był źle oświetlony.... wellllll...
Słowo o aktorach: szkoda, że to Adam Driver, a nie Bale dostał tę rolę. Gdyby wystąpił Bale dostalibyśmy znakomity metakomentarz do metakomentarza poprzedniej dekady znanego z Nolanowskiego Batmana. Aubrey Plaza daje tutaj niezły popis umiejętności aktorskich, ale to Shia LaBeof grający złego kuzyna (który przypomina mi trochę gitarzystę SOAD Darona Malakiana, a trochę Billa Hicksa) kradnie tutaj całe show). I jeszcze ta scena ze swastyką w pniu...
Jest jedna taka scena z Laurence Fishbournem za kółkiem gdy jego twarz niknie za szybą rozświetloną od brokatu światła padającego na krople deszczu - jak się bawić w cytaty to tylko w te najlepsze.
Ten film jest niepoważny w swojej powadze i poważny w swojej niepowadze. To cyniczny, arogancki, surrealistyczny i groteskowe metakomentarz do naszych czasów, przemysłu filmowego, do społeczeństwa, czy do za każdego pragnienienia pojedynczej jednostki.
Tak jakby Coppola chciał powiedzieć: "Wierzysz, że będzie dobrze? Głupi Ty..."
I tak, to jeden z tych filmów, przy którym będziemy za kilka lat dyskutować, czy obok jedynki należy się jeszcze zero z prawej strony.
Ale najwyraźniej obecnie nie to interesuje Francisa Forda Coppolę.