Wydawałoby się, że to niezbyt skomplikowana historia dzielnych brytyjskich żołnierzy w japońskiej niewoli i ich bohaterskich czynów, ale David Lean stworzył z niej nie tylko klasyk gatunku, ale też ponadczasowe arcydzieło, jeden z najlepszych filmów, jakie dane mi było obejrzeć.
Już od pierwszych scen widać, że nie będzie to tuzinkowy film wojenny - zamiast efektownej akcji (choć i tej tu nie brak), Lean kładzie nacisk na pogłębienie portretów psychologicznych postaci. Im dalej posuwa się akcja, tym zachwyt nad filmem wzrasta: począwszy od zrzutu spadochronowego komandosów aż po niesamowity, piorunujący finał widz dosłownie zostaje wciśnięty w fotel i tak pozostaje aż do napisów końcowych.
"Most na rzece Kwai" to film o paradoksach wojny, o względnym pojęciu bohaterstwa, to film o różnie pojmowanym honorze, o wierności zasadom, ale także o kolaboracji. Zresztą jest tu poruszonych tyle kwestii, że nie sposób wszystkie wymienić.
Zachwyca oczywiście warsztatowa strona filmu. David Lean po raz kolejny udowodnił swój nieprzeciętny kunszt i zmysł inscenizacyjny oraz narracyjny. Nie będę już się rozwodził na temat muzyki (ach ten marsz pułkownika Bogey'a) i aktorów, spośród których na pierwszy plan wysuwa się genialny Alec Guiness.
Nawet poszczególne sceny i ujęcia z tego filmu to istne perełki, których nie da się zapomnieć, jak: początkowy marsz żołnierzy brytyjskich pod wodzą płk. Nicholsona, "wypłoszenie" ptaków granatem, pogoń Joyce'a i Wardena za Japończykiem w dżungli, stojący na moście Nicholson z płk. Saito i wspomniany genialny finał.
To jest film z 1957r., a robi wielkie wrażenie jeszcze dziś. Tak jak ktoś poniżej napisał, "STARE KINO WIECZNIE ŻYWE" i dodam od siebie, że chyba to właśnie takie filmy przetrwają wszystko. 10/10.