Typowy amerykański epicki film kostiumowy, zrealizowany w starym dobrym stylu, bez komputerowo generowanych bitw i niepotrzebnego epatowania widokiem uciętych głów lub kończyn. Bliższy klasyce gatunku, niż wspólczesnym widowiskom z pod znaku "Gladiatora" czy "Braveheart".
W tradycyjny sposób próbuje czarować widza kostiumem i dekoracją, zdjęciami (kadry nieraz na granicy kiczu) i odpowiednio patetyczną muzyką. Mamy tu też wszelkie umówności (samuraj mówiący po angielsku, uproszczone tło historyczno kulturowe, itd). Jest oczywiście wątek romasu z egzotyczną pięknością (na szczęscie raczej sygnalizowany, niż rozwlekający fabułę) a nawet nieodzowny gruby błazen na drugim planie (tutaj reżer też oparł się serwowaniu nadmiaru dowcipasów).
Reżyser już przy "Wichrach Namiętności" udowodnił, że radzi sobie z opowiadaniem długich, epickich historii. Tutaj też, mimo nienajlepszego scenariusza, w miarę sprawnie poprowadził fabułę. Szkoda tylko że nie ustrzegł się nadmiaru patosu i różnych łopatologicznie wygłaszanych prawd życiowych i "samurajskich mądrości".
Co do aktorów, to Tom Cruise wybitnym nie był nigdy (czasem bywał dobrym - "Urodzony 4 lipca"), tutaj jest dosyć znośny - zważywszy, że ten film to nic innego, jak jego gwiazdorski występ. Natomiast z początku nie podobał mi się partnerujący mu Ken Watanabe - dlatego, że grał na sposób zachodni, a nie w charakterystycznej japońskiej manierze, do której przywykliśmy już od filmów Kurosawy. Ale to tylko subiektywna opinia i nie mogę powiedzieć, żeby ta rola była zła.
Zdecydowanie nie podbały mi się tylko dwa fragmenty: zasadzka po powrocie do stolicy, kiedy Tom Cruise samotnie walczy z kilkoma napastnikami - z niepotrzebnie przekombinowanym montażem i końcowa scena na dworze młodego cesarza, która przekracza już wszystkie granice nadęcia, patosu i ilości wygłaszanych z pełną powagą banałów.
Film mógłby się zakończyć na scenie popełnienia samobójstwa na polu bitwy, ale końcówka zapewne została dorobiona dla Amerykanów, bo jak wiadomo, oni potrzebują prostego podsumowania, żeby zrozumieć o czym był film.
Ja uważam, że Ken Watanabe to jeden z największych plusów tego filmu. Świetnie pasował do roli Katsumoto. Swoją grą wywarł na mnie ogromne wrażenie a jego "zachodni sposób grania" mi nie przeszkadzał (ja na szczęście nie nastawiałem się na dublowanie Kurosawy). "Ostatni Samuraj" prędzej obszedłby się bez Cruisa niż Watanabe. Co do sceny zasadzki to właściwie się z Tobą zgodzę (można na to jednak przymknąć ok). Scena końcowa, chociaż nadęta i patetyczna jest świetnym podsumowanie filmu i tych mniej gruboskórnych widzów z pewnością złapała za serce. Nie wydała mi się banalna, ale to moje subiektywne zdanie.
Jesli nie liczyc ewidentnych bzdur to swobodne traktowanie reaiów historycznych jakos mi nie przeszkadzalo. Aktorstwo tez niczego sobie, bo w koncu Cruise to dobry aktor. Tragiczna natomiast byla rezyseria i scenariusz. Widac niezdecydowanie twórców jesli chodzi o koncepcje co tak na prawde chca stworzyc - film historyczny, film akcji czy barwna, zbanalizowana historyjke z pogranicza Pearl Harbor.
Ostatni Samuraj to obraz mocno nierówny. Mamy momenty dobre (poczatek), srednie (bitwy) i słabe (reszta filmu). Wszystko jednak zalezy od nastawienia. Osobicie niezrazony krytyka liczylem na drugiego Bravehearta w egzotycznych, azjatyckich klimatach. A co otrzymałem? Otrzymałem hybryde nie dajaca sie jasno sklasyfikowac podziałom kinowym. I tyle.