Na film szlam z nastawieniem raczej sceptycznym, sadzilam, ze bedzie schematyczny, wiadomo - niedobry amerykancky wojak plus uosobienia nieskonczonego azjatyckiego spokoju rowna sie jakas rozroba. Bylam przygotowana na porzadne wynudzenie sie (no, prawie przygotowana - w sklepiku zabraklo popcornu, czyli najwiekszej herezji, jakiej kinoman moze sie dopuscic). No i pomylilam sie. Nie dosc, ze sie nie wynudzilam, to jak siadlam, tak siedzialam - az do konca. Poklon dla pana Kruza, ktory jakos ostatnio mi sie przejadl, ale tym filmem ponownie wkupil sie w łaski :] Potwierdza, ze potafi sie znalezc w praktycznie kazdej roli. Sceny bitewne, ktore zazwyczaj (nie mowie tu o Powrocie krola) nie sa zbyt porywajace, tutaj rzeczywiscie byly swietnie pokazane. Podobalo mi sie jasne pokazanie regul tej gry - moze kiedys sie przyda w walce z nieznosnymi sasiadami :] Bardzo z namyslem poprowadzony jest watek milosny, jesli mozna go takowym nazwac. Nie przeslania niepotrzebnie akcji i nie tworzy z tego filmu jakiegos kolejnego kiczowatego hollywoodzkiego tworu. Minusow nie stwierdzono. Bardzo mile zaskoczenie.