piosenki w tym filmie to szczyt grafomaństwa, zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. Gdy któreś z bohaterów zaczynało śpiewać, miałem ochotę jje własnoręcznie udusić. O fabule przez litość nie wspomnę, bo wygląda jakby ją wymyślał ośmiolatek. Do tego te infantylne przemyślenia bohaterów... Lubię kicz (zamierzony) ale to jakaś porażka.
Trudno się nie zgodzić.
Wydaje mi się, że ten film jest idealną odpowiedzią na pytanie, dlaczego Europejczycy nie kręcili/kręcą musicali. Ano dlatego, że nie umieją.
Najlepsze amerykańskie dokonania tego gatunku to są majstersztyki; nawet dla osób, które za musicalami nie przepadają. Do tych osób zaliczam się ja, ale nawet ja potrafię docenić mistrzostwo "Deszczowej piosenki", "West Side Story", "Kabaretu", "Dźwięków muzyki", "Amerykanina w Paryżu"...
Film Demy'ego jest fatalny: fabuły brak zupełnie; bohaterowie jedynie pląsają bez ładu & składu. O ich niedostatkach wokalno-tanecznych przez litość nie wspomnę.
Najlepsza część filmu to występy... Gene Kelly'ego.
No właśnie: wracamy do początkowej myśli.
Amerykański gwiazdor musicali najjaśniejszą gwiazdą tego dziełka. Mówi to samo za siebie.