Ferrara o ostatnich godzinach życia Pasoliniego. W roli głównej: Willem Dafoe. Brzmi smerfastycznie? Niestety, w praktyce tylko brzmi. Owszem, są tutaj ciekawie zaaranżowane sceny, motyw wizualizowania pomysłów fabularnych Włocha ciekawy, choć nie do końca sprawnie wykorzystany. Irytują szczegóły, takie jak to, że postaci nie potrafią się zdecydować, czy mówić po włosku czy też po angielsku. Dafoe jak zwykle wyborny i choć stara się ze wszelkich sił tchnąć życie w powierzoną mu postać, persona reżysera pozostaje dla widza enigmą. Nie jest to tradycyjna biografia, zresztą chyba tylko głupiec spodziewałby się takowej po twórcy "Złego porucznika", niemniej i tak w dużej mierze rozczarowanie.
Być może persona nie była aż tak ciekawą postacią jak można by oczekiwać na pierwszy rzut oka. Zresztą na pierwszy rzut to bez przesady można stwierdzić, że persona była pospolitym zwyrolem walczącym z własnymi demonami, obdarzonym dodatkowo artystycznymi ambicjami. Dzisiaj już wiemy - w tym sensie, że wiedza ta przenika do szerokich mas - że człowiek to w istocie bydle, które dzięki umiejętności mówienia stworzył kaftan moralności, którym przykrywa wszechobecną przemoc i agresję. Kiedy Pasolini próbował zdjąć kaftan dostał 4 lata za bluźnierstwo(cóż za wspaniałe słowo). Nie wiem czy dzisiaj to jeszcze może szokować tj., że odbieramy sobie nawzajem prawo do nazywania się człowiekiem bo wojna klas toczy się w najlepsze lub że ktoś spenetrował czyjś odbyt i zasadniczą kwestią jest czy był to odbyt męski czy damski. Mogło to powodować histerię w wiktoriańskich latach 60tych(swoją drogą było to kilkanaście lat po ogarniającym cały świat festiwalu zbiorowego ludobójstwa) ale nie dziś. Jeśli Pan Artysta żył tak jak tworzył albo zgodnie z innym frazesem był twórcą i tworzywem gdzie jego życie przenikało się z jego sztuką to film Ferrary może budzić rozczarowanie.