PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=804561}

Pewnego razu... w Hollywood

Once Upon a Time ... in Hollywood
2019
7,2 224 tys. ocen
7,2 10 1 223616
7,6 102 krytyków
Pewnego razu... w Hollywood
powrót do forum filmu Pewnego razu... w Hollywood

Tarantino powraca!

Quentin Tarantino to na pewno jeden z najwybitniejszych reżyserów ostatnich lat, którego absolutnie pokochałem za ,,Pulp Fiction'', gdzie przekroczył wszelkie schematy i dał nam coś zupełnie innego. I choć umie on tworzyć filmy doskonałe niemal w każdym calu, np. ,,Nienawistna ósemka'',,,Bękarty Wojny'' to czasami miał ten reżyser pod górkę - ,,Django'' nie przypadł mi zbytnio do gustu. ,,Pewnego razu... w Hollywood'' z pewnością podzieli zarówno fanów Tarantino jak i zwykłych widzów na dwa obozy. Na tych, którym ten film będzie się podoba i śmiało stwierdzą, że jest to najlepszy film Quentina od czasów ,,Pulp Fiction'', albo na tych, którym ten film się nie spodoba i będą mówić, że jest to jeden z najgorszych filmów tego reżysera. Ja natomiast jestem gdzieś w połowie. Według mnie, film ten zasługuje na uznanie, bo jest rewelacyjny, ale też nie jest to najlepszy film w całej karierze Tarantino. Bo o czym jest ten film? W tym przypadku tej fabuły zbytnio nie mamy, ale jest to bardziej taki hodł dla tej złotej ery Hollywood. Reżyser również bardzo często podkreśla, czy to w wywiadach, czy w samym filmie, że chciał powrócić do swego dzieciństwa, do tych lat 60 i to jest jak najbardziej okej. Takim tłem fabularnym jest właśnie relacja gwiazdy telewizyjnych westernów Ricka Daltona z jego najlepszym przyjacielem, kaskaderem i jego dublerem, czyli Cliffem Booth oraz ich tak jakby zmagania. Rick Dalton jest już taką wyblakłą gwiazdą, która już miała swoje 5 minut, a z kolei o Cliffie nie mogę zbytnio dużo powiedzieć, bo jest to z pewnością postać bardziej tajemnicza, więc nie chcę nikomu zepsuć seansu. No właśnie i ten hołd jest jak najbardziej świetnie zrealizowany, faktycznie czuć było ten klimat, tych kultowych filmów czy to z Sharon Tate, do której przejdziemy za moment czy to w ogóle realizacji samych tych filmów, bo jak dobrze wiadomo, wcześniej nie było green screnów, tylko stawiano całe makiety, powstawały też wtedy pierwsze filmy z kolorem, więc dla prawdziwych kinomanów jest to strzał w dziesiątkę. Głównie przez to bardziej się też na tym filmie bawiłem, bo fascynuje mnie ta kinematografia od bardzo dawna. Również do tego reżysera trzeba podchodzić z ,,otwartą głową'', ponieważ nie jest to reżyser, który chodzi po schematach, tylko stara się tą swoją wizję gdzies tam przedstawić i w większości filmów robi to cholernie dobrze. Także niczego po Tarantino nie można się spodziewać, gdyż umie on robić genialne napięcia w swoich produkacjach. Tu też tak jest, szczególnie w tym ostatnim segmencie, gdzie całe te zajście było rewelacyjnie zainscenizowane, a napiecię było świetnie zbudowane, od samego początku do samego końca. W tym całym zajściu nie zabrakło również subtelnego jak i groteskowego (scena z miotaczem ognia w punkt trafiona!) humoru, ale też jeśli ktoś z was nie lubi widoku krwi, to opuśćcie seans gdzieś 20 minut przed samym końcem, bo tam już robi się gorąco. Quentin przyzwyczaił nas jednak już do tego m.in w ,,Nienawistnej Ósemce'', ale to też dodaje takiego uroku do tej produkcji.

Trzeba się jednak liczym z tym, że zazwyczaj filmy Quentina Tarantino akcją nie stoją, a raczej dialogami. Więc jeśli lubicie jak w filmie dużo się dzieje i jest sporo akcji, to zdecydowanie nie ten adres. Mimo tego ja ani trochę nie byłem podczas seansu znudzony, mi te 2 godziny i 41 minut upłynęło jak sekunda, może to też wynikać trochę z tego, że ja już przyzwyczaiłem się do takiego rodzaju prowadzenia akcji, no ale niestety większość z was po prostu podczas filmu wyjdzie z sali, tak jak zrobiła to np.jedna pani, z którą siedziałem w tym samym rzędzie. I rzeczywiście ta akcja gdzieś tam jest, ale nie jest ona właśnie typu ,,Szybcy i wściekli'', ale też nie jest to zlepek scen, które potem do filmu nic nie wnoszą. Przy Tarantino nie ma takiego problemu i uważam, że on też unika takich sytuacji i chce on dać przede wszystkim widzowi film, który zapamięta i być może zmieni trochę jego perspektywę. W tym filmie można się też naprawdę wielu nawiązań właśnie do tamtych lat albo do samej nawet twórczości Tarantino doszukiwać, co jeszcze bardziej może podniecać. ,,Pewnego razu... w Hollywood'' także nie jest z pewnością laurką dla tej Fabryki Snów z dawnych lat, ponieważ dotyka również reżyser spraw naprawdę brutalnych, nawiązuje też do samej ,,rodziny'' Charlesa Mansona, której członkowie m.in. zabili w 1969 samą Sharon Tate w ciąży i tu od razu wyjaśniam: NIE JEST TO GŁÓWNY WĄTEK!! Bo ostatnio zauważyłem, że w wielu mediach mówią, że jest to film o zabójstwie Sharon Tate. Nic z tych rzeczy, jest to tylko wątek poboczny,a sama ta postać nie odgrywa w intrydze kluczowej roli! Z nią jednak wiąże się bardzo udany gag, ponieważ podczas jednej ze scen, Tate postanawia wybrać się do kina na ,,The Wrecking Crew'', w którą gra jedną z ról, a obsługa kinowa nawet jej nie rozpoznaje. Jednak kiedy już wchodzi na salę kinową, na jej twarzy pojawia się uśmiech, spowodowany m.in. tym, że ludziom taka forma rozrywki się podoba i może ona w czymś takim uczestniczyć. Do tego na ekranie wyświetlony został autentyczny kawałek z filmu z samą Sharon, dzięki czemu zrobiło mi się na serduszku cieplej.Wracając właśnie do tych nawiazań, to początkowa scena jest właśnie utrzyma w scenerii czarno - białej i już od tego momentu wiedziałem, że jestem na właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Reżyser również kombinuje z wieloma gatunkami jednocześnie, czyli raz mamy western, raz komedię, raz kino akcji i udaje mu się jednocześnie zachować ten balans, tą równowagę. Można też podczas seansu odkryć jak aktorzy pracują podczas kręcenia tych scen, szczególnie podczas sceny, gdzie Rick zapomina tekstu scenariusza - no to jest dla mnie jedna z lepszych scen w filmie.

Teraz troszeczkę o aktorach, bo jest o czym porozmawiać. Jak dla mnie, Brad Pitt za tę rolę powinien zgarnąć wszelkie możliwe nagrody, w tym Oscara. Ukradł on cały film, zrobił niebywałe show i był rewelacyjny pod każdym względem. Fantastyczny również był Leonardo Di Caprio, który odnalazł się w tej produkcji bardzo dobrze. Natomiast w duecie, ta dwójka aktorów po prostu pozamiatała. Chemia pomiędzy nimi była niesamowita i każde z nich uzupełniało siebie nawzajem. Dla nich mógłbym oglądać film cały czas, wręcz godzinami i mam nadzieje, że panowie będą razem grac w innych projektach. Margot Robbie też nieźle wypadła, ale nie jest to rola jakaś wybitna i do zapamiętania. Margot wzorowo odzwierciedliła Sharon za co oczywiście należą jej się ogromne brawa, ale u Tarantina zazwyczaj jest tak, że aktorzy drugoplanowi reprezentują bardzo wysoki poziom, czasem są lepsi niż Ci pierwszoplanowi. Mowa tu o Leonardo Di Caprio w ,,Django'', czy Jennifer Jason Leigh w ,,Nienawistnej Ósemce''. Co do Ala Pacino, to nie ma on za wiele do pokazania, jednak gra on naprawdę dobrze i też chcę dać o wiele więcej niż scenariusz mu na to tak naprawdę pozwala. W tej produkcji występują również aktorzy trzecioplanowi, którzy są na jedną, dwie sceny. Timothy Olyphant, Dakota Fanning, Kurt Rusell czy sam Damon Herriman jako Charles Manson grają przyzwoicie, nie mam więcej zastrzeżeń do nich. Wiele też kontrowersji budziło pokazanie Bruce'a Lee, ponieważ faktycznie potraktowano tego aktora i mistrza walki bardzo arogancko, pokazano go jako bardzo zadufanego w sobie i pewnego siebie człowieka, co nie za bardzo spodobało się jego córce, Shannon. Quentin tak przedstawił tę postać i nic nam do tego, krótko mówiąc. Ja jednak czekałem najbardziej, aż na ekranie pojawi się Rafał Zawierucha, który zagrał istną legendę polskiego kina, czyli Romana Polańskiego, który nie miał za wiele dialogów, raptem jeden na jedną scenę, więc ciężko mi go też ocenić. Był nawet niezły w te jednej kwestii i tyle. Natomiast obok Brada Pitta show również ukradłła przesłodka Julia Butters, która zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, zwłaszcza w duecie z Di Caprio. Czego chcieć więcej? Scenariusz również ponownie został świetnie napisany, dialogi oddawały w stu procentach daną sytuację i ja oczekuje przynajmniej nominacji do Oscara również za ten element. Quentin też ma już jednak w to wprawę, bo chyba wszystkie scenariusze do swoich filmów pisze sam, więc rób pan tak dalej filmy, to z pewnością będę przychodził do kina. Bo na takie filmy naprawdę warto chodzić do kina. Trzeba pomyśleć, trudno, ale wolę już to niż takiego ,,Fightera''. Pod względem wizualnym ten film błyszczy i to dosłownie, Zmontowany jest świetnie, oświetlony również. Muzycznie jest też naprawdę dobrze. Najbardziej mnie jednak urzekła scenografia, bo az chciało się do tych lat 60 po prostu wejść, w ten ekran. Dopracowano niemal wszystko do perfekcji no i widać efekty.

Niestety, ale ten film nie jest aż tak idelany, jakby można było się spodziewać. Otóż jego największym minusem jest czas metrażu i nie chodzi mi tu o to, że jest to film za długi, ale zdecydowanie za krótki. Pomimo tego, że trwa z grubsza tyle samo co reszta filmów Tarantino (prawie trzy godziny), to ja nadal oczekuje wersji reżyserskiej, która będzie trwać aż cztery godziny. W pewnym momencie kończy się dana scena i my od razu przechodzmy do wydarzeń po pół roku później, do 8 sierpnia 1969 i od razu opowiada nam o wszystkim narrator. Przed tym nie mieliśmy wcale tego narratora i te wydarzenia spokojnie się działy w określonym momencie się kończyły, a tu nagle takie coś. Pewnie jest to spowodowane tym, że Tarantino chciał wypuścić już film podczas festiwalu w Cannes, żeby tam odbyła się jego premiera, bo dokładnie 25 lat temu, ,,Pulp Fiction'' właśnie na tym festiwalu zdobyło Złotą Palmę. Jakby ja się tego nie czepiam, ale to tak było widać. Ten nagły przeskok bardzo mnie raził, zwłaszcza jak już narrator nam bardzo skrótowo wszystko opowiadał, więc czekam bardzo na tę wersję reżyserką, mam nadzieję, że się pojawi, bo wolę aby ta luka została domknięta. Natomiast, jeżeli chodzi o finałową scenę to tam absurd gonił absurd, ale było widać, że reżyser tym się bawi i tak jest zresztą w innych jego filmach, że jak ma już być koniec, to niech widzowie ten koniec zapamiętają przynajmniej do przyszłego roku i tak jest też tutaj. To też nam trochę zmienia oblicza jednej z historii (oczywiście nie spoileruje), ale ten ostatni wydźwięk finałowy jest znowu trafiony w dziesiątkę. Przemyślany, zabawny, faktycznie Quentin miał nad tym wszystkim kontrolę i udało mu się. Znowu mnie zachwycił!

Podsumowując, film ,,Pewnego razu... w Hollywood'' dostaje ode mnie 9 / 10. Jest to film jak najbardziej udayn, szkoda tylko, że ma być to podobno ostatni film tego reżysera. Mam nadzieję, że Quentin Tarantino nakręci jeszcze swój 10 film, tak jak wcześniej zapowiadał, a nie skończy już swojej kariery, bo on ma jeszcze naprawdę wiele nam do pokazania. To by było na wszystko i do zobaczenia wkrótce!