Once Upon Time in Hollywood to właściwie film o Quentinie Tarantino, o tym co go ukształtowało, co kocha i co sądzi o starym Hollywood, które go wychowało, a pośrednio o nowym, w którym przyszło mu kręcić filmy. „Pewnego razu w Hollywood to również impresja lat 60/70 spędzonych w Los Angeles, przypominająca nieco „Amerykańskie graffiti” George’a Lucasa. Oddanie realiów i ducha czasów wydaje się ZNAKOMITE. To zasługa całej strony technicznej filmu - muzyki, zdjęć - specyficznych najazdów kamery, color gradingu, kostiumów, drobiazgowej scenografii, ale także aktorów.
Z drugiej strony „Pewnego razu...” jest jakieś strasznie rozlazłe, pozbawione filmowej konstrukcji, brak w nim jakiegoś celu do którego mieliby dążyć bohaterowie. Napięcie pojawia się właściwie w dwóch scenach (wizycie na farmie i końcowej masakrze). Sporo tu jeżdżenia samochodami przy doborowej muzyce, ale mało naprawdę teledyskowych scen i dobrego humoru w dialogach. Jest też trochę scen powycinanych z nieistniejących i istniejących filmów. Miejscami wygląda to tak jak gdyby Tarantino miał ochotę nakręcić po prostu jeszcze jeden western z Leonardo Di Caprio, ale nie miał pomysłu na cały film. Ok, całość tych „wstawek” ciekawie obudowuje uniwersalną historię hollywoodzkiego gwiazdora Ricka Daltona z jego wzlotami i upadkami. Miał to być zapewne hołd złożony ukochanym przez Tarantino kinu wojennemu i westernom (apropos, szkoda że swojego cameo w filmie nie zaliczył Clint Eastwood, choć może byłoby to już zbyt oczywiste). Zaglądanie za produkcyjne kulisy (np. nauki tekstu z nagrywarką) to też fajna sprawa. Ciężko było jednak skupić się na tym filmie przez ciągnące się 2 godz. 40 min. Bo paradoksalnie jest on chyba ciut zbyt autotematyczny i nostalgiczny jako opowieść o przemyśle filmowym z perspektywy filmowca który na kinie i w kinie dorastał. Film wydaje się ciut zbyt wolny, a montaż nie tak precyzyjny jakby Tarantino się zestarzał, albo stracił dystans do opowiadanej historii (choć np. sekwencja otwierająca to prawdziwe cudo). Takie Pulp Fiction było przecież wymierzone w punkt, co do milimetra. Być może „Pewnego razu...” lepiej sprawdziłoby się jako... stylowy miniserial. Choć Tarantino chyba nie pała miłością do takiej formy opowiadania historii.
Sharon Tate, której historię zapowiadano jako oś dla całej fabuły filmu, na ekranie pojawia się głównie po to, by widzowie mogli ją polubić i zacząć martwic się o jej los. Sharon w interpretacji Robbie jest sympatyczną i energetyczną dwudziestosześcioletką. I rzeczywiście, jako uosobienie tego co było dobre w starym Hollywood sprawdza się doskonale.
Wydaje się, że odwrotna taktykę Tarantino zastosował w przypadku ciemnej karty Los Angeles - Charlce’a Mansona, o którym ledwo wspomina (dając mu jedną scenkę). A to przecież na krwawy finał filmu w domu Polańskiego „czeka się” mimowolnie - szczególnie po narracyjnym i wręcz dokumentalnym preludium do ostatniego aktu.
Tarantino kończy jednak film tak jakby z pomocą filmowej taśmy próbował wymazać z kart historii Mansona i mord, który sprowokował. Podobnie jak w Bękartach Wojny, lufami żydowskich karabinów wymierzył historyczną sprawiedliwość Hitlerowi, tak i w „Pewnego razu...” masakruje bandę Mansona rękoma Cliffa i zębiskami Brandy. I jakoś tak spodziewałem się po Tarantino podobnego fortelu (że do pokazania historycznego mordu na szczęście nie dojdzie - choć nie przewidywałem aż takiej masakry).
Tarantino od pewnego czasu działa jednak bardzo prostolinijnie i brutalnie (jak w kinie exploitation, które przecież ubóstwia). Szkoda tylko, że to zakończenie nie wywołuje mimo wszystko takich emocji jak wspomniane Bękarty Wojny, w których zemsta miała jakieś sensowne uzasadnienie dla bohaterów. Tutaj ma je głównie z punktu widzenia widzów znających prawdziwą historię, która wydarzyła się 9 sierpnia 1969 roku przy Cielo Drive w Los Angeles. Tarantino najwyraźniej prezentuje w ten sposób co zrobiłby z zabójcami Sharon Tate i reszty domowników. Posuwa się przy tym do kompletnych absurdów, jakby jednocześnie chciał upewnić widza, że przedstawia jedynie własną, alternatywną wersję tej historii. Na swój sposób broni „niewinności” starego Hollywood.
Chwilę wcześniej, w scenie w samochodzie bandy Mansona, Tarantino probuje chyba ukazać w jakiś sposób motywacje niedoszłych morderczyń i mordercy. Jedna z nich mówi: „chodźmy zabić tych, którzy uczyli nas zabijać na niby, a nie przejmują się realną śmiercią tysięcy w Wietnamie”. Tarantino, jako filmowiec, który właśnie wtedy wychowywał się w Hollywood zdaje się stwierdzać, że miejsce to dało mu jedynie pasję do opowiadania historii, nie pochwałę i zachętę dla zabijania. Teksty o kinowej przemocy rodzącej realną przemoc traktuje więc jako zwykłe usprawiedliwienie się ludzi, którzy już wcześniej, z własnej woli, zeszli na złą drogę szaleństwa.
Co jeszcze?
- Zawieruchy jest w filmie całkiem sporo, biorąc pod uwagę wcześniejsze plotki o całkowitym wycięciu go z produkcji.
- Polanski wyrasta z kolei na jednego z ulubionych reżyserów Tarantino (obok sergio Leone) - i fajnie ze pare razy w filmie pada słowo Polska :).
- Bruce Lee - nie dziwie się ze spadkobiercy byli niezadowoleni z jego przedstawienia.
- Wyraźnie zaznaczony wydaje się wątek pedofilii (w przypadku „łaski w samochodzie) - choć wydaje się dosyć cynicznie ukazany.
- Świetna jest retrospekcja z żoną Cliffa - możemy dalej plotkować, co się wydarzyło na tej łodzi :D
- Wydaje mi się, że dziewczynka z planu serialu „Bounty Law” to dla Tarantino zwiastun nowego, wyemancypowanego i wygadanego Hollywood (bardzo fajnie wypadły jej wspólne sceny z Rickiem - na granicy parodii - ale i tak - fajnie).
Generalnie w filmie więcej jest chyba miłości do Hollywood, na zasadzie „każdy popełnia” błędy, ale generalnie - to były cudowne czasy. To też przekrój 25-letniej twórczości Tarantino, film o wspomnieniach i doskonały do wspominania.
Nie wiem czy sprawniejsze w opowiadaniu o samym Hollywood i popkulturze nie okazały się na przykład „Under the Silver Lake” czy serial BoJack Horseman.
Jeszcze update po świetnym podcascie Michała Oleszczyka na temat filmu :D
Rzeczywiście jest w tym filmie, o czym mówi Oleszczyk, w tych wszystkich odwołaniach do Corbucciego, filmowych inscenizacjach, jakieś uwielbienie dla ludzkiej kreatywności, życia - ogólnie rzecz biorąc witalności. Tego jak Sharon Tate cieszy się, że może dostarczyć innym rozrywki, ale tez samemu chłonąc efekt pracy innych ludzi.
A te proste historie, w rękach sprawnego rzemieślnika mogą zostać uwznioślone - przekazywać proste życiowe prawdy - jak w scenie między Rickiem a Trudi, w której Ri k czyta taką prostą książeczkę o kowboju, który musi już „ze sceny zejść”. Kapitalne!