Nie boję się przyznać, iż nie jestem fanką Tarantino. Już na studiach, kiedy w kinach tryumfy święciło "Pulp fiction" byłam w doskonałej mniejszości, której film nie zachwycił. Dlatego też nie podążałam ścieżką od filmu do filmu tego reżysera i jego twórczość znam wybiórczo. Czy to powinno mieć wpływ na ocenę "Pewnego...". Raczej nie. Nie sądzę, aby tylko znajomość całej filmografii Tarantino uprawniała do oceny pojedynczego, odrębnego dzieła.
Po filmie "Pewnego..." nie należy się spodziewać opowieści snutej według jakiegoś schematu. Wręcz przeciwnie jest to korowód przenikających się wątków, nawet prawdziwych wydarzeń w interpretacji reżysera.
O czym według mnie jest ten film? W skrócie o Hollywood właśnie. O jego gwiazdach i aktorach, o układach i układzikach, jasnych i ciemnych stronach kariery, trwaniu i przemijaniu w środowisku filmowym. Pytanie czy do opowiedzenia o tych sprawach konieczne było wprowadzenie wątku zabójstwa Sharon Tate? Dla mnie nie, ale to ponoć charakterystyczne dla stylu Tarantino. Nakręcić swoją swoją wersję wydarzeń, jakby w równoległej rzeczywistości. Dla zabawy kinem, którą Tarantino i jego fani uwielbiają.
Co mi się w filmie podobało:
- klimat lat 60-tych,
- scena na ranczu zrobiona, jak w rasowym trilerze,
- rozmowa bohatera Leonarda i małej aktorki o przemijaniu,
- muzyka,
- sceny z Kurtem Russelem,
- pies.
Choć tak wiele mi się w tym filmie podoba to jednak to nie kino dla mnie. Po prostu nie leży mi taka konwencja.
To co wpłynęło na pozytywną reakcję na film to wyzierająca z każdego kadru bezwarunkowa miłość reżysera do magicznego świata filmu.
Choć uważam Brada Pitta za niezłego aktora, to czy zasłużył na te wszystkie nagrody za tę rolę? Nie sądzę. Bardziej uhonorowała bym go rolę w "Moneyball".
No i oczywiście nie można nie wspomnieć o polskim akcencie w postaci rodzimego aktora p. Zawieruchy. Niestety wiele hałasu o nic, bo ani go widać ani miał coś konkretnego do zagrania.
Czy wrócę do tego filmu? Chyba nie, chociaż nieznane są wyroki boskie :-)