Jak oceniam jego najnowsze dzieło pt. „Pewnego razu w Hollywood”?
Gdybym miał je określić jednym z możliwych statusów związku proponowanym przez FB, wybór padłby na - „Skomplikowany”.
Po seansie, na który wybrałem się w minioną sobotę czułem, że aby dobrze wyrazić swój stosunek do tego co zobaczyłem na ekranie, najpierw musiałbym skontaktować się z Panem Wolfe - człowiekiem od rozwiązywania trudnych sytuacji, którego rolę w kultowym „Pulp Fiction” genialnie odegrał Harvey Keitel.
Słowem… ciężko było mi ocenić film na gorąco. Pierwsze odczucie obejmujące całościowy obraz, nie było zbyt pozytywne. W głowie pojawiało się jedno słowo – chaos.
Wiedziałem jednak, że aby dobrze sobie poukładać wszystko co zobaczyłem, muszę ochłonąć. Po tych kilku dniach optyka się zmieniła. Dziś stwierdzam, że film jest naprawdę dobry, ale… nie każdy go doceni. I nie jest to do końca kwestia typu KONESER KINA vs NIEDZIELNY WIDZ.
Mam wrażenie, że Tarantino zrobił go… wyłącznie dla siebie.
„Pewnego razu…” to film niekonwencjonalny, a to co z początku wydawało mi się chaotyczne dokładnie takie miało być. W wielu momentach mamy film/y w filmie. Niekiedy nawet wstawki, które można by uznać za teledyski.
Co trzeba docenić?
Na pewno ilość scenograficznych detali, dzięki którym (oraz muzyce) możemy wczuć się w klimat końcówki lat 60’ w USA. Z pewnością dla Amerykanów nowe dzieło Tarantino będzie miało zdecydowanie więcej smaczków niż dla Europejczyków, choćby ze względu na wstawki starych seriali telewizyjnych, które dla samego Quentina mają ogromną wartość sentymentalną, pokazując przy okazji, że po części ukształtowały go jako reżysera.
Co jeszcze jest warte podkreślenia?
Na pewno gra aktorska - przede wszystkim:
- Leo, który gra tu kilka ról, gdyż widzimy go jako aktora przechodzącego wielorakie stany emocjonalne, odgrywającego przy tym rożne postaci.
- Brada, który bardzo przekonująco wciela się w swoją barwną postać – chyba każdy facet chciałby mieć takiego przyjaciela.
Jeśli chodzi o kontrowersje jakie wzbudziło głównie w Ameryce, włożenie wątku dotyczącego wydarzeń z Cialo Drive, uważam, że nie ma w nim nic zdrożnego.
Znając twórczość Tarantino myślę, że z jednej strony była to chęć pokazania - przez pryzmat związku Polańskiego z Tate i dalszych makabrycznych wydarzeń – jakie było Hollywood tamtych dni. Z drugiej zaś odbieram to jako zabawę z widzem znaną już choćby z „Bękartów Wojny”, w których Quentin pokazał nam alternatywne zakończenie II Wojny Światowej.
Choć całość nie jest łatwa w odbiorze uważam, że film warto zobaczyć. Wszak kino z założenia ma wywoływać emocje, a tych jest w „Pewnego razu…” na pęczki. Od rozbawienia przez empatię, uczucie niepokoju aż po strach. Tyle, że jak to u Quentina – kolejność wymieszana.
„Pewnego razu w Hollywood” to chyba najbardziej osobisty film Tarantino, który odbieram jako swoisty hołd dla amerykańskiej kinematografii - od produkcji klasy „A” do klasy „Z”.