"Quo Vadis" Mervyna LeRoya zapoczątkowało trwający nieco ponad dekadę boom na hollywoodzkie eposy historyczne. Hollywood poszukiwało wtedy silnej karty w pojedynku o widza z prężnie rozwijającą się telewizją, a barwny monumentalizm filmowej epiki miał być doskonałym pretekstem do odciągnięcia Amerykanów od małych czarno-białych odbiorników. I tak właśnie było - na warsztat wzięto gwarantujący spory rozmach bestseller Sienkiewicza i skompresowano go na rozrywkowo-moralizatorskie potrzeby kina amerykańskiego lat 50-tych. Adaptacja LeRoya nosi przez to typowe dla tego okresu skazy (co zwykle jest wybaczalne, ale tu są one nad wyraz widoczne) - jest odpowiednio uproszczona, naiwna i szumnie patetyczna, tam gdzie trzeba. Na pierwszy plan wysuwają się obściski Winicjusza i Ligii oraz mało subtelne akcenty pro-chrześcijańskie, a głęboki humanizm literackiego pierwowzoru doprasza się o swoje w ledwie kilku co lepszych scenach. Ale mimo swej archaiczności, "Quo Vadis" potrafi jednak zaskoczyć - sprawną narracją, imponującą scenografią i - przede wszystkim - doskonałą, nieszablonową kreacją Petera Ustinova. Jego Neron to największa atrakcja filmu - narcyzm, megalomania i zwykły idiotyzm to wszak mieszanka nie tylko wybuchowa, ale też szalenie atrakcyjna.