Pierwszą i główną zaletą filmu jest to, że przybliża poza-amerykańskiemu widzowi muzykę i postać Johnnego Casha. Jest on przecież ikoną amerykańskiej kultury, a u nas pozostaje niemal nieznany, bądź utożsamiany z prymitywną odmianą muzyki country, z którą akurat nie ma nic wspólnego.
Imponujące jest zaangażowanie realizatorów filmu w drobiazgowe rekonstruowanie realiów lat 50. i 60. Stroje, fryzury, makijaże wyglądają idealnie. Zaraz po filmie odtworzyłem sobie oryginalny zapis koncertu Casha w Folsom Prison i stwierdziłem, że nawet rytm braw i okrzyki publiczności zostały powtórzone tak jak na taśmie...
To są jednak sprawy od lat obowiązkowe w amerykańskich filmowych biografiach. Jak dla mnie tej szczególarsko – realistycznej laurce zabrakło jednak polotu. Historia Johnnego Casha nadaje się moim zdaniem do większej metaforyzacji... "Walk the Line" miało być z pewnością historią człowieka, który z błędów młodości i dna upadku dojrzewa do prawdziwej miłości i męskiej, altruistycznej postawy. Tymczasem z uwagi na pewną nierówność i drobiazgowość filmu to się gdzieś gubi, rozmywa, przekształca w banał...
"Walk the Line" broni się oczywiście aktorstwem, ale to przecież także obowiązkowa sprawa w filmowych biografiach. Reese Witherspoon prezentuje się naprawdę znakomicie, bardzo żywo, ale też trzeba przyznać, że rolę miała wspaniale skrojoną i prawdziwie efektowną.
Namacalne atuty filmu równoważą się w moim przekonaniu z jego wadami. "Walk the Line" warto obejrzeć, ale chyba nie jest on w stanie wzbudzić większych emocji. To film w dużej części zimny.
O wiele lepiej posłuchać gorącej, żarliwej muzyki Johnnego Casha. Z jego przebogatej dyskografii polecam szczególnie
- "Nashville Skyline" – w duecie z Bobem Dylanem
- "Duets" – składanka największych przebojów zaśpiewanych przez Johnnego i June
- "Man Comes Around" – bardzo poruszająca płyta pożegnalna