Spider-Man był moim idolem z lat całkowicie dziecięcych, z biegiem lat pojawiali się inni bohaterowie i tak to trwało aż do dziś, do znaczy do momentu pójścia do kina. I nie żałuję wydanych pieniędzy. Jestem wesoła, tak jak wtedy gdy spotyka się dawno niewidzianego przyjaciela. W tym wypadku przyjacielem jest Tobey Maguire czy raczej... Peter Parker. Na początku, przynajmniej dla mnie, wydaje się troszkę ofermowaty, a po ugryzieniu superpająka staje się silny, pewny siebie. No i po zdjęciu okularów może się nawet podobać. A Zielony Goblin? Ta paskuda, czerpiąca przyjemność z zabijania niewinnych ludzi? Jak dla mnie z wyglądu jest troszkę śmieszny i może nawet sztuczny. Ale kiedy na początku był "zwykłym" Normanem Osbornem nie widziałam dla niego innej przyszłości, jak tej, co go spotkała. Oprócz Toby'ego i Willema Dafoe świetnie zagrała też Kirsten Dunst, czyli Mary Jane Watson - dziewczyna z okropnym ojcem, która marzy o karierze aktorskiej.
"Spider-Man" to film akcji, z wątkiem miłosnym i chyba nawet opowieścią o przyjaźni. Opowiada o zwykłym, szarym, przeciętnym chłopaku, który z dnia na dzień i przez zupełny przypadek staje się bohaterem. Jak wiele jest teraz takich opowieści, prawda? Każda z nich jest jednak jedyna w swoim rodzaju. Ta o człowieku-pająku nie robi wyjątku. Gorąco polecam - historia Petera jest szalenie wciągająca, momentami śmieszy, wzrusza. Szkoda tylko, że miłość M.J. i Parkera nie doszła do skutku. Kto jednak wie, co będzie w następnych częściach? Jeszcze raz zapraszam do obejrzenia filmu, przeczytania komiksu i... pamiętajcie: "kto zadziera z pajączkiem, zadziera z całym Nowym Jorkiem!"