Nie wierzę w ani jedno zdarzenie, ani jedną motywację, ani jedną przemianę. To taka nadęta etiuda filmowa, w której studenci ostatniego roku „aktorstwa” miotają się w ekspresyjnym szaleństwie po scenie. Nie ma logiki, nie ma dojmującej prawdy, tylko szamotanina. Wszystko nadęte, wydumane, odegrane histerycznie. Ten film niczego nie wnosi do mojego życia. Nie pokazuje żadnej prawdziwej emocji, w ogóle żadnej prawdy. Typowy bełkot wykrzyczany w nadziei, że krytycy dorobią interpretację. Przepalone prawie godziny. Co za rozczarowanie! Widoczki ładne.
Ten film to metafora powrotu do ojczystego kraju po wymuszonym wyjeździe z rodzicami za dzieciaka. Motywy i sceny mają znaczenie. Gang surferów to zwyczaje i rzeczywistość w nowym/starym kraju, a cierpienie bohatera to droga jaką trzeba przejść żeby wrócić. Podstaw w miejsce głównego bohatera Polaka wracającego do Polski z Niemiec i masz to samo. Ten film jest uniwersalny. Nawet motyw poświęcenia za syna pasuje. Główny bohater zawinił, bo nie przekazał synowi tożsamości australijskiej, którą ma, bo jego ojciec jest Australijczykiem.