Kolejny filmy z cyklu "zlepek różynych jakże wyjątkowych historii". Filmów tego typu osobiście bardzo nie lubię, bo są trochę jak książki Coelho. Niosą za sobą wielkie i ważne przesłanie, które trafia w samo serce i skłaniają do tysiąca refleksji nad sensem życia i śmierci, żeby w końcu odbiorca zmienił całe swoje życie na lepsze ah! Oczywiście filmy tego typu wcale nie są ani ambitne, ani ciekawe, a ich dosłowność i nadętość razi na kilometr.
Jak zaczynałam oglądać "Love actually" byłam pewna, że tylko się w tym utwierdzę, ale wcale tak nie było. Może i jest dosłowny i banalny ale za to jest też bardzo ciepły i przyjemny. Oglądając go nie czułam, że mam ochotę zwymiotować wszytskie sensy życia na monitor, ale z każdą minutą uśmiechałam się do siebie coraz bardziej. Nie jest to arcydzieło, ale bardzo ładnie mówi o miłości i można przy tym filmie spędzić całkiem przyjemne dwie godziny.
Moja ocena (dodatkowo zawyżona udziałem świetnych aktorów): 8/10