na koncert węgierskiej orkiestry symfonicznej. Grali utwory Liszta i jeszcze kogoś.
Moją szczególną uwagę przyciągał pan muzyk siedzący na samym tyle - czyli muzyk o funkcji zbliżonej do tej, jaką odgrywa młody bohater 'Whiplash'. No ale o uderzaniu w perkusję z taką mocą i w takim tempie, aby dłonie aż spływały krwią - to zdecydowanie mowy nie było. Przez pierwsze pół godziny gość siedział nieruchomo, co najwyżej z raz po głowie się podrapał. Podczas gdy skrzypkowie i wiolonczeliści grali na całego. Wreszcie facet uchwycił trójkąt oraz pałeczkę, odczekał i uderzył w ten trójkąt. Po czym go odłożył. Tak gdzieś kwadrans później wziął do rąk talerze, odczekał i walnął w te talerze kilka razy. Muszę przyznać: walnął punktualnie, ani za szybko ani za wolno. Summa summarum: ów członek orkiestry obsługiwał nie jeden lecz kilka instrumentów, ale i tak nie przepracowywał się.
Czy filmowy jazzman nie mógł sobie poszukać roboty w muzyce poważnej? Miałby lżejszy żywot.