Jakub Socha przygląda się dwóm tematycznie zbiżonym filmom, które zadebiutowały w bardzo podobnym czasie – "Utoi, 22 lipca" Erika Poppe'a i "22 lipca" Paula Greengrassa.
Wyszkoleni przez kino gatunków, narzekamy w myślach na to, co robią bohaterowie filmu
"Utoya, 22 lipca". Wydaje się nam, że wiemy, co w takiej sytuacji trzeba zrobić: jak się zamaskować, jak wymknąć się myśliwemu, przechytrzyć go, kto wie, może nawet bohatersko rozbroić. To jednak nie
"Predator" –
Poppe wytwarza rzeczywistość, której nie da się zracjonalizować i wobec której ludzie są całkowicie bezbronni. Obserwujemy grupkę dzieciaków, która zwyczajnie nie wie, co się dzieje, która próbuje przeżyć w sytuacji, w której nigdy się nie znalazła. Jest ślisko, mokro, błoto lepi się do ubrań. Wokół świszczą kule, rozlegają się strzały i krzyki.
Czy tak wygląda nagie życie, czy w trakcie seansu człowiek rzeczywiście czuje, że obudził się w jakimś koszmarze i że jest wraz z ofiarami na tej małej wyspie nieopodal Oslo? Czy kino w ogóle potrafi przeprowadzić tego typu symulację? Nie do końca. Zbyt wyraźnie widać w filmie interwencje reżyserskie – te wszystkie drobne detale, ujęcia żyjątek leśnych, które wciskają się w kadr, te wszystkie momenty, gdy ostrzeliwane dzieciaki zaczynają nagle rozmawiać o przyszłości i śpiewają piosenki, te wszystkie niespodziewane spotkania na drodze ucieczki, to nie jest oddanie się we władanie chaosowi. Całość jest po prostu zbyt dosadnie ułożona.
Sam
Poppe w wywiadzie dla "Wysokich obcasów", który przeprowadził Krzysztof Kwiatkowski, mówił : "Swoim filmem chciałem przypomnieć, że za każdą statystyką stoją konkretni ludzie. Bo co możemy zrobić z chłodnymi liczbami? Czytamy informację i idziemy dalej. Sprawy mają się inaczej, gdy znamy kogoś, kto został zraniony albo stracił bliską osobę". Tylko czy rzeczywiście
"Utoya, 22 lipca" pozwala nam poznać młodych ludzi, którzy znaleźli się wtedy na wyspie? Niespecjalnie. Film pozbawiony jest scen, które pozwalałyby nam się dowiedzieć, kim byli uczestnicy obozu na wyspie: skąd przyszli? Co lubili? Dlaczego uznali, że wstąpienie do młodzieżówki partyjnej to dobry pomysł na życie?
Na tym polu
"22 lipca" sprawdza się dużo lepiej. To tradycyjne kino, z klasycznie rozwijającą się fabułą, z bohaterami, za którymi można podążać. Jednym z nich jest sam Breivik, w filmie grany przez znanego norweskiego aktora,
Andersa Danielsena Lie. Adaptując książkę Åsne Seierstad "Jeden z nas. Opowieści o Norwegii",
Greengrass zrezygnował jednak z fascynujących fragmentów, w których pisarka opisuje dzieciństwo i młodość przyszłego zamachowca. Z reportażu wyłania się przedziwny portret: niekochanego syna, który spędzał dzieciństwo w towarzystwie emigrantów, byłego grafficiarza, niedoszłego polityka Partii Postępu, właściciela firmy handlującej lewymi dyplomami, namiętnego gracza i kulturysty, który nigdy nie potrafił osadzić się w świecie. W filmie jest on tylko zdeterminowaną enigmą, fanatykiem niosącym śmierć, który wypowiada wojnę całemu państwu. Jej zwieńczeniem jest proces, podczas którego Breivik może raz jeszcze wygłosić swoją poglądy – niestrawną mieszankę różnej maści uprzedzeń, podpartą wyssanymi z palca liczbami.
Kiedy ogląda się film
Poppe'a, głowa podpowiada bohaterom pomysły na przeżycie, w trakcie filmu
Greengrassa łapiemy się na innym rodzaju podpowiedzi – wychowani na amerykańskich filmach, podskórnie, czujemy, jak się powinno postępować z osobami pokroju Breivika, a przynajmniej wiemy, jak by z kimś takim postąpił John McClane albo Jack Bauer. Tymczasem tutaj dzieje się coś całkiem innego – nikt pojmanego Breivika nie szturcha, nie podwiesza na łańcuchu nad przepaścią, nie podpina do prądu, nie doprowadza do pionu. W swojej książce Seierstad przytacza słowa jednego z policjantów skierowane do Breivika: "Jesteśmy skłonni chronić twoją rodzinę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dla nas życie to życie. Zostaniesz potraktowany jak każdy". W filmie tuż po zatrzymaniu na scenę wchodzą terapeuci, psychologowie, sanitariusze. Jednym słowem – zachodnie procedury i standardy, do których należy także coś takiego jak bezstronny, sprawiedliwy proces. Oskarżony dostaję pizze, czyste ubranie, prawnika, którego sam sobie wybrał. Żeby było ciekawiej, prawnik jest członkiem Partii Pracy, a mimo to ani przez chwilę nie ma wątpliwości, że wkłada maksymalny wysiłek w przygotowanie obrony swojego klienta.
Breivik wie, jak grać z Norwegią – wykorzystuje jej słabość, sprawia, że wszyscy tańczą tak, jak on im zagra; nikt nie potrafi powiedzieć mu, że przegina.
"22 lipca" najciekawszy jest właśnie jako opowieść o słabości, którą próbuje się zwalczać siłą miłości przeciwstawionej nienawiści. "Naszą odpowiedzią będzie – mówił tuż po zamachach norweski premier – jeszcze więcej demokracji, jeszcze więcej otwartości i jeszcze więcej człowieczeństwa". Słysząc te słowa w filmie, ciężko nie złapać się na myśli, że ktoś tu próbuje rozbroić armatę bukietem kwiatów i że może nie jest to najlepsze rozwiązanie. Żebyśmy uwierzyli, że ta strategia może się udać,
Greengrass wprowadza na scenę Vijara, młodego idealistę, wielokrotnie postrzelonego przez Breivika. Chce skonfrontować dwa marzenia o lepszym świecie, jedno odżegnujące się, drugie wyrastające z przemocy. Chłopiec ostatecznie wygrywa starcie dzięki odwołaniu się do ludzi. Ja mam dla kogo żyć, mówi podczas procesu, patrząc na zamachowca, a ty jesteś sam.