Podobnie jak większość publicznie dostępnych sieci i ten HOTSPOT nie jest szyfrowany: przeczytacie tu o wszystkim, czym aktualnie żyje kino, o sprawach aktualnych i tych z nieograniczonym okresem przydatności, szeroko komentowanych i niesprawiedliwie pomijanych, zjawiskach przecenionych i tych, których przecenić nie sposób. Na gorąco. W punkt.
Dlatego osobiście opowiadam się za przywłaszczeniem sobie NEF przez horrory, i te bzdurne, i te nudne, i te znakomite, a tych, szczęśliwie, nie brakuje. Przeciwny za to jestem przypisywaniu owym horrorom nadnaturalnej mocy i brnięcia dalej w wilczy dół zwany w filmoznawczej nomenklaturze pułapką interpretacyjną, w której tkwi po samą szyję
Pascal Laugier, reżyser filmu
"Martyrs" (uparcie odmawiam stosowania marnego polskiego tytułu) i autor dwóch miałkich rzeczy nakręconych cztery lata przed i cztery lata po jego opus magnum.
Laugier tłumaczył, że chciał opowiedzieć, w skrócie, o sensie cierpienia, odcinając się od amerykańskiego
torture porn, ale to klasyczny przykład myśli, choć interesującej i faktycznie możliwej do zaaplikowania, będącej niepotrzebnym naddatkiem, bo chodzi o nic innego jak o, powtórzmy, rozpad ducha przy rozpadzie ciała. Aczkolwiek, jeśli faktycznie
Laugier kręcił z zamiarem, z jakim przekonuje, że kręcił, należy mu się chociaż życzliwe skinięcie głową, bo oznaczałoby to niemalże antytezę kina gore – uwznioślenie ducha przy poniżeniu ciała. Ale w
"Martyrs", czym muszę pana zmartwić, panie Laugier, nie chodzi o ból, ale o torturę.
Francuski reżyser zwrócił jednak uwagę na niezaprzeczalny fakt, że NEF była tak naprawdę zjawiskiem cokolwiek marginalnym i nie odmieniła nawet oblicza rodzimego przemysłu; taka prawda, a bodaj najgłębszym śladem, jaki po sobie zostawiła, był eksport na Zachód co bardziej utalentowanych przedstawicieli owego nurtu, którzy zostali hollywoodzkim zwyczajem zmarginalizowani.
Alexandre Aja od
"Bladego strachu" – fabularnie nierozsądnego, ale emocjonalnie efektownego filmu okraszonego analogowymi efektami specjalnymi mistrza Gianetto De Rossiego, który pracował jeszcze z Luciem Fulcim – dzisiaj jest głównie producentem, ale inni podobnego szczęścia nie mieli. Rzeczony
Laugier nadal liże rany po nieudanym horrorze z
Jessicą Biel; interesująco zapowiadający się duet
David Moreau i
Xavier Palud odpowiedzialny za sprawne
home-invasion "Oni" do dziś nie podniósł się po katastrofalnym amerykańskim remake'u
"Oka" i kręcą dzisiaj już oddzielnie różne rzeczy z horrorem niezwiązane;
Xavier Gens, autor kontrowersyjnego, nafaszerowanego poniekąd zbędną polityczną gadką
"Frontier(s)" rozmienił się na drobne; nawet obdarowanemu niebywałym talentem belgijskiemu twórcy
Fabrice'owi du Welzowi utarto nosa, grzebiąc przy jego
"Colt 45", i nie musiał po to wyjeżdżać za granicę, choć broni nie złożył, kręcąc chwalone
"Alleluia". Ostatnim bastionem nowej ekstremy francuskiej zdają się być
Julien Maury i
Alexandre Bustillo odpowiedzialni za
"Najście", jedno ze współczesnych arcydzieł gatunku, epatujące skrajną brutalnością kino gore. To ludzie zorientowani na twórczą niezależność do tego stopnia, że odrzucili brytyjskie pieniądze, zwinęli manatki i nakręcili oryginalne
"Livide" u siebie. Ale teraz mają robić
"Leatherface", kolejny odcinek
"Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", już w Ameryce. Rzecz jasna pozostaje jeszcze rzesza przedstawicieli kina autorskiego, jak
Bruno Dumont,
Gaspar Noe (przeszczepiający częstokroć pojęcie ekstremy na grunt formy) czy
Claire Denis, którzy poradzą sobie znakomicie i bez łatki NEF, a może nawet będzie im bez niej lepiej.
Bilans dokonań nowej ekstremy francuskiej jest trudny do przeprowadzenia, bowiem uniemożliwia go niejednorodność konceptualna i formalna. Ale jeśli skupić się na samej odnodze gatunkowej, nie sposób nie docenić przynajmniej pośredniego wpływu, jaki
Aja,
du Welz czy
Maury i
Bustillo wywarli na twórcach europejskich w stopniu prawdopodobnie nie mniejszym niż amerykańskie
torture porn. Krótkotrwały zryw brytyjskiego, hiszpańskiego czy skandynawskiego kina grozy nastąpił już po premierze
"Bladego strachu". Owszem, może to być konkluzja zbyt daleko idąca, ale jednak niezmiennie kusząca, bowiem przypisywałaby nowej ekstremie francuskiej niebagatelne, choć ograniczone ramami gatunku znaczenie na arenie międzynarodowej. I słusznie.