Darek Arest przenosi się w czasie. "Efekty specjalne" lat minionych zostają daleko w tyle, a w nowym cyklu felietonów sprawdzi, czym dziś oddychają kino, komiksy, gry i reszta rodziny.
Chciałbym móc powiedzieć, że równie przykro jest czytać złą recenzję twórcy, co pisać ją recenzentowi, ale byłoby to grube kłamstwo. Mariusz Pujszo, przeczytawszy recenzje
"Ostatniego klapsa", przełamał się i postanowił wymierzyć klapsy dodatkowe, ogłaszając, że do krytykowania jego filmów zabierają się ludzie, którzy komedii nie lubią i nie rozumieją. Dalej poszedł
Krzysztof Zanussi, którego złe przyjęcie
"Obcego ciała" pogniewało do tego stopnia, że całą krytykę polską unieważnił, rozwiązał i zlikwidował ze skutkiem natychmiastowym. Nie powiem, miło być zauważonym, nawet jako część bezosobowej masy krytycznej. Gdy krytyka spotyka krytyka, to w tyłek kopie go jednak zaszczyt. Pewien sympatyczny aktor, w przypływie olśnienia skonstruował nawet jakiś czas temu teorię, że "jaka krytyka, takie kino", co może nie ma za wiele sensu, ale od samego słuchania człowiek potężnieje i czuje, jak rośnie jego wpływ na rzeczywistość. Nawet jeśli globalne rekordy kasowe biją dziś filmy przez krytykę miażdżone. Nawet jeśli odpowiednia ilość plakatów i gadżetów jest w stanie zrównoważyć każdą ilość przesiąkniętego jadem atramentu.
Eunuchowie do piór Spięcia na linii artysta-krytyk to news mocno wczorajszy. Krytyk musi od czasu do czasu coś skrytykować i napisać niepochlebnie, choćby po to tylko, by wywyższyć na tym tle coś innego, a twórcy ciężko być wdzięcznym za to, że ktoś owoce jego wielomiesięcznej pracy wesoło wdeptuje w glebę w trzech akapitach. O buzujących tu gwałtownych emocjach i towarzyszących im barwnych epitetach pisać można długo, sięgając przede wszystkim do dziejów krytyki literackiej. Dla pisarza krytyk to w najlepszym razie niższa forma życia pasożytująca na Artyście (
Houellebecq), eunuch, co to "wie jak, ale nie potrafi" (
Boy-Żeleński), albo trzeciorzędny pisarz, rekompensujący sobie artystyczne niespełnienie. Krytykom co prawda też nie zawsze udawało się uniknąć wycieczek osobistych, ale najczęściej pozostawali jednak przy proponowaniu kosmetycznych zmian w samym dziele.
Film ten zasługuje moim zdaniem na inne zakończenie – pisał
Marek Hłasko o
"Ósmym dniu tygodnia" w reżyserii
Aleksandra Forda –
Powinien zakończyć się publicznym powieszeniem reżysera.
Chciałbym móc powiedzieć, że równie przykro jest czytać złą recenzję twórcy, co pisać ją recenzentowi, ale byłoby to grube kłamstwo. Nieprzyjemnie jest pisać o filmach obojętnych. Z pisaniem złej recenzji wiąże się grzeszna przyjemność, możliwość zemsty za zmarnowane dwie godziny życia, wywyższenia się i pomądrzenia, a wszystko pod flagą czynienia sprawiedliwości. Film był kiepski, niech więc chociaż tekst dobrze się czyta. Utkane ze złośliwości negatywne recenzje
Rogera Eberta można sobie kupić w formie książkowej i czytać do poduszki (
Miałem raz kolonoskopię, pozwolili mi ją oglądać na ekranie i było to bardziej interesujące niż "Brown Bunny"). Ale pożytki ze złych recenzji mają także sami artyści. Okazuje się, że zasada "nieważne, co piszą, dopóki nie przekręcają nazwiska", ciągle się sprawdza – wyniki badań opublikowanych przez Harvard Buisness Review wykazały, że pamięć o tytule książki recenzowanej na łamach "New York Timesa" jest zawsze trwalsza od zawartej w recenzji oceny. Mniej znani autorzy notują nawet 50% wzrostu sprzedaży po tym, jak ich dzieła zostaną schlastane w tym szacownym dzienniku. Gorzej wychodzą na tym interesie twórcy o wyrobionych nazwiskach, ale ci zawsze sobie poradzą. A jak krytyka nie spełni ich oczekiwań, to zawsze mogą ją po prostu unicestwić.
Pożytki z nieużytków Wierzcie lub nie, ale krytycy kochają filmy (wielu z nich odczuwa, o zgrozo, kompulsywną potrzebę dzielenia się swoim entuzjazmem nawet, gdy nikt im za to nie płaci). W zamierzchłych czasach prasy papierowej recenzja przypadała często temu, komu film się najbardziej podobał, a zasadzie tej towarzyszyła inna: im niższa ocena, tym krótszy tekst. W latach 90. brałem się zawsze z wielkim zapałem do czytania miażdżących recenzji gier drukowanych w polskiej prasie komputerowej, w których mało uwagi poświęcano opisowi recenzowanego produktu, stawiając na impresje z życia autora, który bronią swą czynił humor.
Najpierw zaskoczyła Cię beznadziejna grafika, ale jakoś to wytrzymałeś. Potem usłyszałeś zawodzącą bez końca melodyjkę – recenzował polską platformówkę o tytule
"Agent Czesio" niejaki Piotras z Top Secreta –
Nie wiedziałeś, czy śmiać się czy płakać, widząc dopiero po chwili dorobek pracy animatora. Po chwili uspokoiłeś się i kątem oka dostrzegłeś w dole ekranu dwa wyrazy: - "energia" i "rzeczy". "Czyli jestem w grze" – pomyślałeś. Zaśmiewałem się z tych (nie zawsze lotnych) żarcików do rozpuku, a widać było, że i piszący, wbrew surowym ocenom, bawili się przy ich pisaniu niezgorzej. Im produkt słabszy, tym było śmieszniej.
Po latach teorię przeniosłem na praktykę, pisząc takie recenzje, w których często nie było miejsca na rozbudowaną rzeczową argumentację, ale w których doskonale mieściła się drwina, ironia i rebus. Nie myślę się kajać – jakość tych tekstów bywała lepsza i gorsza, ale kryjąca się za nimi opinia zawsze była szczera. Krytyk bowiem może mieć kiepskie poczucie humoru, kijowo argumentować, być niedokształcony, ale jest w tej szczęśliwej sytuacji, że nigdy nie myli się co do tego, czy film mu się podobał czy też nie. A to właśnie – nie jakaś abstrakcyjna "wartość obiektywna" – jest zwykle tematem recenzji. Przyznaję, że sam straciłem zapał do szyderstwa, w artystycznej porażce coraz częściej dopatrując się przegranego przez twórcę pojedynku ze śliską filmową materią.
Im dłużej żyję na świecie, tym bardziej inteligencja, nawet dowcip bez dobroci wydają mi się niesympatyczne – pisał
Boy-Żeleński (ten wrażliwiec od krytyków-eunuchów). W Szwecji może dostałbym na ten utrudniający pracę uwiąd złośliwości jakąś rentę czy chociaż tabletki. Przy skromnym polskim socjalu mogę sobie jedynie powtarzać za jednym z bohaterów
"Czarodziejskiej góry":
Złośliwość to duch krytyki, a krytyka rodzi postęp i uświadomienie.
***
Jeśli
Hłasko mógł sobie pozwolić na słowa równie ostre jak te cytowane, to dlatego, że był nie tylko autorem recenzji, ale też autorem literackiego pierwowzoru recenzowanego filmu, a więc Artystą zabawiającym się w krytyka. Ale bywa i odwrotnie – krytyk, pisząc, wchodzi na terytorium pisarskie: używa wyrazów, składa zdania, a niekiedy nawet skonstruuje jakąś formę, czyniąc to swoje pisanie – dobrą, bądź złą – literaturą. A to już koniec wszelkiego porządku. "Zła recenzja" przestaje być aktem zemsty niespełnionego artysty czy nawet surowym wyrokiem profesjonalnego widza. Zła recenzja to prostu recenzja kiepsko napisana.