Pałac Kultury. W powietrzu unosi się zapach gorącej kawy instant, a pod kasami tworzą się długie, zaplątane kolejki. Trwa wertowanie planów, katalogów i gazetek. Wszystkich przepełnia nadzieja ale i niepewność, czy dobry film za chwilę zobaczą, a może warto było wybrać coś innego. Zanim jednak poznają odpowiedź na te wątpliwości, czeka ich niecierpliwe wyczekiwanie pod drzwiami sal kinowych i polowanie na najlepsze miejsca.
Cóż to wszystko znaczy? Tylko jedno: ruszył 23 Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy. Przez najbliższe 10 dni stolica Polski żyć będzie kinem tym wielkim i tym dość skromny, twórców znanych i dopiero stawiających swe pierwsze kroki, przybyłych z daleka i z całkiem bliska. W trzech kinach na ośmiu salach kinowych od wczesnego ranka do późnej nocy można będzie oglądać filmy ze wszystkich stron świata na imprezie uznanej za jeden z 50 najważniejszych, godnych polecenia festiwali przez branżowe pismo Variety.
Tegoroczna impreza rozpoczęła się o 9 rano seansami dla publiczności. Uroczyste otwarcie nastąpiło dopiero wieczorem, w nowo otwartym Multikinie w Złotych Tarasach. Tym samym organizatorzy warszawskiej imprezy poszli w ślad festiwalu w Gdyni, pokazując, że start festiwalu z jego otwarciem wcale nie musi być tożsame. Czy to początek nowej tradycji? Na to pytanie odpowiedź uzyskamy za rok.
Piątek minął w Warszawie pod znakiem rozbitych rodzin, samotności i śmierci. Tematy smutne, bolesne i gorzkie, lecz przez twórców traktowane na różne, czasem dość zaskakujące sposoby.
Obrazem w najczystszej postaci dotykającym powyższych tematów był hiszpański dokument
"Skrzydła życia" Antoniego Caneta. Przez trzy lata reżyser filmował swojego przyjaciela lekarza, działacza społecznego, który powoli umiera. U Carlosa Cristosa w wieku 47 lat zdiagnozowano zaburzenie zwane zanikiem wieloukładowym mózgowia czyli MSA. Ta postępująca choroba układu nerwowego prowadzi do coraz większego upośledzenia funkcjonowania organizmu, a kończy się zawsze i nieodwołalnie śmiercią. Jak na razie nie są dokładnie znane przyczyny zaburzenia, a co za tym idzie nie ma też skutecznej metody leczenia.
Canet filmował Cristosa w okresie 2003-2006. W tym czasie pogarsza się jego koordynacja motoryczna, pod koniec nie jest już w stanie samodzielnie chodzić. Ma coraz większe problemy z mówieniem, pogarsza się jego wzrok, narastają problemy z układem krążenia. Na oczach widzów widzimy, jak Cristos systematycznie marnieje, zanika.
Jednak choć śmierć jest głównym tematem filmu - o niej się mówi, na nią się przygotowują bohaterowie - w samym filmie jest jej zaskakującą niewiele. Widzimy, jak Cristos chroni się przed spojrzeniem śmierci w twarz za masywnymi murami logiki i zdrowego rozsądku. Jesteśmy świadkami jego heroicznych zmagań z własnym inwalidztwem i dostrzegamy drobne, lecz jakże wymowne chwile wahania, załamania, nadziei. Śmierci nie potrafią spojrzeć w twarz również twórcy filmy, dlatego też koncentrują się nie na samym procesie umierania ile raczej na powolnym upośledzaniu funkcji ciała. To naprawdę może wstrząsnąć widzem, choć nie jestem pewien, czy aby na pewno spełni oczekiwania twórców i oswoi ludzi ze świadomością przemijania. MSA jest zbyt egzotycznym, zbyt rzadkim schorzeniem, by ludzie odbierali
"Skrzydła widza" inaczej niż ze współczuciem. A przecież śmierć czeka nas wszystkich.
"Skrzydła życia" pokazują, a przynajmniej próbują ukazać śmierć jako naturalną część życia. Zupełnie inny obraz, lecz równie dramatyczny kreuje nigeryjski reżyser Newton Aduaka. W jego najnowszym filmie
"Ezra" śmierć jest siłą obcą, wrogą i absolutnie nienaturalną. To straszliwa przemoc wyrządzana wszystkim: i tym, którzy są jej ofiarami jak i tym, którzy jej dokonują.
Tytułowy Ezra jako 7-latek został porwany ze szkoły przez jedną z grup partyzanckich rujnujących Sierra Leone w krwawej wojnie domowej. Kolejne lata spędza wychowywany przez żądnych władzy i bogactwa watażków, powoli zapominając o swojej rodzinie. Indoktrynowany, faszerowany narkotykami staje się maszyną do zabijania. Raz rozdzielony z rodziną już nigdy się z nią nie spotka. Nieświadom swych czynów, staje się inicjatorem zdarzeń, które doprowadzą do śmierci jego rodziców, a siostrę pozostawi okaleczoną na całe życie.
Aduaka stara się przeniknąć i zrozumieć okrucieństwo i absurdalność wojny domowej, której żniwem są setki zmarłych osób. Brat staje się tu wrogiem dla brata, wszystkie więzi zostają zerwane lub co najmniej mocno nadszarpnięte. Jedna tragedia goni następną, tak że w końcu trudno znaleźć choćby iskierkę nadziei na lepsze jutro.
Kiedy jednak owo jutro nadchodzi, kiedy wojna się kończy, ból i cierpienie trwają dalej.
"Ezra" to obraz próbujący ukazać początek procesu leczenia. Czy jednak tak ciężkie rany na duszy można w jakikolwiek sposób uleczyć? Na to pytanie Aduaka nie daje odpowiedzi.
Warto przyjrzeć się
"Ezrze" również ze względu na wizerunek Europejczyków i Amerykanów. Aduaka niemal wprost wskazuje na nas jako na winnych całej sytuacji. Choć Sierra Leone jest podobno krajem wolnym, kolonialny wyzysk trwa dalej. Ten kraj należy do najważniejszych źródeł diamentów na świecie. Handel nimi przynosi milionowe zyski. Dla białych nie ma znaczenia, kto kontroluje kopalnie diamentów, jak długo tylko je otrzymują. W ten sposób w biednym kraju rodzi się chciwość, której konsekwencją jest walka o wpływy i wojna domowa.
Choć jednak Aduaka w nienajlepszym świetle stawia europejczyków, jego
"Ezra" jest obrazem na wskroś europejskim. Film ogląda się niemal jak teatr telewizji. Pieczołowicie odegrane sceny dość często trącą fałszem i sztucznością. Całość wydaje się nieco napuszona, sztywna i naiwnie nieadekwatna do zastosowanych środków filmowych. Ta sztuczność osłabia emocjonalną wymowę obrazu, jakby dystansując widza od wszystkich traumatycznych zdarzeń. Wydaje się, że był to zabieg przemyślany, by pokazać, że mimo potrzeby porozumienia i przebaczenia, do niektórych zdarzeń naprawdę trudno się wraca.
Śmierć może być również impulsem do nowego początku. Tak przynajmniej twierdzi
Jan Dunn w swoim jakże optymistycznym obrazie
"Ruby Blue". Głównego bohatera - Jacka - poznajemy w chwili, kiedy z niecierpliwością wyczekuje wezwanej karetki pogotowia. Ta jednak spóźnia się, gdyż najpierw musi rozwiązać problem kilku pijanych wyrostków, którzy wdali się w szamotaninę. Kiedy w końcu pogotowie pojawi się na miejscu, będzie już za późno - schorowana żona Jacka zmarła.
Wkrótce okazuje się, że żona to tylko jedna z wielu ofiar wódki, piwa i wina. Sam Jack był alkoholikiem, co skończyło się przepiciem małej ale zawsze fortuny i zerwaniem kontaktów ze swoim jedynym dzieckiem.
Kiedy wydaje się zatem, że nie ma już dla niego ratunku, na jego drodze pojawiają się trzy niespodziewane osoby: mała rezolutna dziewczynka, nastoletni łobuziak, który ciągle ucieka z domu i Francuzka skrywająca straszliwą tajemnicę. Ta czwórka zaczyna się poznawać, rozmawiać ze sobą, doceniać starania i motywować siebie nawzajem. Jest to tak niezwykłe zachowanie, że w sąsiedztwie budzi jedynie zazdrość i agresję. Karmieni sloganami, stereotypami, pełni uprzedzeń, łatwo naginają rzeczywistość do własnych chorych wymysłów, co może się źle skończyć dla bohaterów.
"Ruby Blue" to ładna, atrakcyjna bajeczka. Choć ogląda się ją ciekawie, nie ma ona w sobie byt wiele realizmu. To raczej pozytywistyczna agitka, nawołująca do integracji, rozumienia różnic i akceptacji drugiej jednostki taką, jaka jest. Wszystkie elementy układanki zbyt łatwo wpadają we właściwe miejsce. Z powątpiewaniem patrzy się na kolejne nieprawdopodobne sytuacje, lecz któż z nas nie chciałby żyć w świecie otwartym, spokojnym i szlachetnym. Kiedy przymknie się oko na uproszczenia, film
Dunn jest całkiem przyjemną powiastką na jesienne popołudnie.
W ramach Panoramy Niemieckiej pokazano w piątek m.in. debiut fabularny Jana Bonny'ego
"Druga strona". Jest to portret rodziny na granicy rozpadu. Z pozoru Georg i Anna tworzą udaną parę. On jest policjantem, ona nauczycielką. Ożenili się mimo sprzeciwu rodziców Anny. Mają dwójkę wspaniałych, prawie już dorosłych dzieciaków. Jest to jednak tylko fasada, za którą kryje się Mrocza tajemnica rozsadzająca rodzinę od środka i prowadząca do coraz większej alienacji jej członków.
Anna cierpi na poważne zaburzenia nastroju, których objawami są niekontrolowane ataki agresji wobec męża. Ten spokojny i opanowany mężczyzn niemal codziennie jest bity i poniżany przez swoją żonę i w milczeniu znosi gorzką rzeczywistość fizycznego maltretowania. Chorobliwa więź nabrzmiewa, przemoc narasta, sytuacja robi się tak dramatyczna, że wręcz niebezpieczna dla życia. Jeden krok, a rodzina całkowicie się rozpadnie.
Bonny stworzył całkiem interesujące studium przemocy poprzez odwrócenie ról: to kobieta jest sprawcą a mężczyzna ofiarą. Jednak twórcy nie ustrzegli się błędów. Całość jest poprowadzona w sposób dość jednostronny. Jednoznacznie widać, że reżysera fascynuje postać kobiety jako agresora. To ona jest najbardziej wyrazistą osobą całego dramatu, ma najpełniej dopracowaną osobowość. Natomiast mąż, Georg, jest tylko ofiarą. Jest bierny, całkowicie poddaje się przemocy i płacze w samotności. Nie jest pełnokrwistą osobą, której zachowanie jest wyjaśnione poprzez doświadczenia, konstrukcję psychofizyczną. On jako ofiara zachowuje się jak ofiara i tyle. Może to sugerować, że Bonny albo nie chce drążyć tematu ofiary albo też nie potrafi zrozumieć, że postawa ofiary ma swoje źródła w rozwoju psychicznym.
Za to postać sprawcy jest dopracowana do perfekcji. Owszem, kryje się za nią freudowsko-podręcznikowe wręcz tłumaczenie sugerujące nierozwiązany kompleks Elektry, nie zmienia to jednak faktu, że Anna jest postacią atrakcyjną i intrygującą dla widza. Dopełnieniem tego jest bardzo dobra rola
Victorii Trauttmansdorff.
"Druga strona" ma jeszcze jeden atut - zakończenie. Bonny zamyka obraz w chwili kryzysu, kiedy następuje przełom, zmiana układu sił. Nie widzimy rozwiązania, bo takie nie istnieje. Życie Georga i Anny to proces, który nie skończy się dopóki przynajmniej jedno z nich żyje. Otwarte zakończenie pozwala widzowi domknąć historię w sposób najbardziej mu (lub jej) odpowiadający.
Ciężar egzystencji przygniata. Przekonuje się o tym podstarzały Edgar, bohater filmu
"Kelner", który od 25 lat podaje klientom te same potrawy. W restauracji czeka na niego kochanka gotowa na upojną noc. Bohater musi jednak wrócić do domu, gdzie leży chora żona. Nie będzie mu dane spokojnie zasnąć, gdyż złośliwi sąsiedzi zaczną testować potężne głośniki...
Spodziewacie się tragikomedii? Ostrożnie, już za chwilę twórcy urządzą Wam przewrotkę fabularną rodem ze scenariusza autorstwa
Charliego Kaufmana. Sfrustrowany kelner zapuka do drzwi scenarzysty opisującego jego beznadziejne życie. Dość jednak streszczania.
"Kelner" operuje pure-nonsenem, ale nie rodzi to nowego odkrywczego sensu. Film nieefektywnie obraca się wokół własnej osi - więcej tu nudy niż dobrej zabawy.
"Kelner" to dzieło nieudane, choć znajdzie pewnie wielbicieli. Trudno jednak zachwycać się głupim finałem stawiającym pod znakiem zapytania cały seans. Czy warto było przez półtorej godziny obserwować skończonego nieudacznika, który nie potrafił nawet skończyć jak mężczyzna.
A teraz uwaga, początek będzie szowinistyczny! Autorka
"Miss Gułag" Maria Yatskowa to niewątpliwie piękna kobieta, ale jej umiejętności reżyserskie należałoby skwitować sympatycznym milczeniem. Dokument o więzieniu dla kobiet to niespełniona obietnica metafory współczesnej Rosji.
Ileż ciekawych rzeczy można by powiedzieć, obserwując przygotowania do corocznych wyborów Miss Gułagu. Czy postkapitalizm, jaki zapanował po upadku komunizmu, jest od niego gorszy? Czy współczesne pokolenie Rosjan zachowało cechy rodziców wychowanych w niewolniczym systemie? Mógłbym mnożyć podobne pytania długo, ale film Yatskowej i tak nie przynosi na nie odpowiedzi. Pani reżyser krąży niezdecydowanie wokół różnych osób i wątków, ale żaden z nich nie zostaje pokazany dostatecznie dogłębnie.
Zamiast tego otrzymujemy standardowy obrazek z biednej i smutnej Rosji, gdzie rządzą źli i bogaci, a maluczcy są miażdżeni. Konkurs na najpiękniejszą więźniarkę staje się w tym kontekście nieważny, choć jego korzenie sięgają jeszcze czasów zbrodniczego systemu. Okazjonalne igrzyska były przecież niegustowną tapetą naklejoną na zakrwawione ściany domu zwanego Związkiem Radzieckim.
Andrzej Jakimowski ma chyba obsesję na punkcie dzieciństwa. Jego drugi film,
"Sztuczki" znów opowiada o małoletnim, który nie potrafi osiągnąć porozumienia z dorosłymi. Blondwłosy Stefek (znakomity
Damian Ul) rzuca wyzwanie losowi, by odzyskać ojca (
Tomasz Sapryk). Ciąg przypadkowych zdarzeń prowadzi do nieoczekiwanych rezultatów...
Dawno nie widziałem w polskim kinie podobnego filmu - leciutkiego jak mgła, zbudowanego na półtonach, pierwszorzędnym humorze i subtelnej erotyce.
"Sztuczki" są jak występ dobrego iluzjonisty: wciągają i bawią, choć robią to jakby od niechcenia.
Niedojrzałość i niezdecydowanie dorosłych kontrastują z konsekwencją małoletniego bohatera, który w skupieniu realizuje swój "szatański" plan. Stefkowi zazdroszczę najbardziej możliwości beztroskiego obmacywania
Joanny Liszowskiej w kostiumie kąpielowym...