Recenzja filmu

Venom (2018)
Ruben Fleischer
Tomasz Robaczewski
Tom Hardy
Michelle Williams

Dobrze wysmażony kawał frajdy

"Venom" to z pewnością film, jakiego logo Marvel jak dotąd nie ozdabiało. O ile prawie wszystkie poprzednie określano mianem "kolorowych", tak tutaj paleta zawęża się do czerni i może ewentualnie
Od wielu już zim pożywialiśmy się doniesieniami na temat ewentualnego spin-offu "Spiderman 3" z czarną, infernalną hybrydą w roli głównej. Nie to żeby od dziś, ale teraz już coraz śmielej goszczący w filmowych widowiskach Marvela mrok nie ustawał w kuszącym łechtaniu naszego demonicznego podniebienia, a informacja głosząca, że kinowa adaptacja historii połączonego z ludzkim organizmu obcego ma przejmować grozą, przyprawiła nas o odruch nerwowego ostrzenia pazurów i ociekających śliną zębisk. Rozczarowaliśmy się nielicho, gdy tylko oczom naszym ukazało się w internecie oznaczenie PG13. Zamiast ucztowania na świeżutkim gore spodziewaliśmy się więc na stole odsączonej z posoki padliny, ale idąc na ugodę z rodzajem ludzkim postanowiliśmy ochłapu skosztować i nie pożałowaliśmy... Oj, nie pożałowaliśmy!

Jeśli przed premierą pierwszego "Deadpoola" zapytano by kogoś o wypunktowanie najsilniej konweniujących z kategorią wiekową R postaci z komiksów marvelowskich, Venom wylądowałby albo na miejscu pierwszym, albo już na pewno na którymś z dwóch kolejnych. Adresowanie filmu o potworze lubującym się w odgryzaniu ludzkich głów do dzieci zakrawa na absurd, choć wszyscy wiemy, o co tak naprawdę chodzi i obawiam się, że sukcesy finansowe ekranizacji przygód Wade'a Wilsona czy "Logan: Wolverine" paradoksalnie niewiele w mentalności hollywoodzkich decydentów zmieniły. Za stworzenie solowego filmu poświęconego Venomowi odpowiadało jednak Sony. Studio ma wedle planów przejąć pałeczkę, a nowe uniwersum Marvela budować na bazie postaci, do których ma prawa. "Venom" nie jest również ich ostatnią produkcją osadzoną w konwencji horror s-f, bo w kolejce do przyszłorocznych premier już czeka gatunkowo mu pokrewny spin-off serii "X- men" pod tytułem "The New Mutants", na co zwiastun wskazuje w sposób bardziej niż jednoznaczny. Idzie zatem nowe, ale czy lepsze?



Eddie Brock, którego oddanie trafnie powierzono Tomowi Hardy'emu, to typ walczącego w słusznej sprawie dziennikarza. Człowieka-idei, gotowego zaryzykować stabilność życia prywatnego w batalii o prawdę, co skwapliwie czyni i na czym druzgocąco traci. Z praktycznego punktu widzenia jest to postać tragiczna. Jakkolwiek nie postąpi, ucierpi na tym albo jego własne sumienie, albo związek z graną przez Michelle Williams Anne Weying. Do konfliktu dochodzi, gdy naczelny powierza mu wywiad z magnatem korporacyjnym, Carltonem Drake'em. Riz Ahmed wciela się w jego przypadku w postać szefa zespołu naukowego, któremu przypisuje się spore zasługi w leczeniu nowotworów, ale który na laurach nie spoczął. 

Pragnąc urzeczywistnić marzenie o kolonizacji odległych planet, pozyskuje pozaziemski organizm zdolny wchodzić w symbiozę z ludzkim. W ten sposób chce zoptymalizować koszta przystosowania badaczy do atmosfery rodzimej dla obcego, lecz ciągle dziewiczej dla nas, planety. Kłopot w tym, że symbiont, mówiąc delikatnie, nie przyjmuje się u wszystkich, odrzucenia przezeń nasz organizm nie jest w stanie przeżyć, a poszukujący właściwego kandydata makiaweliczny przedsiębiorca nie zamierza cofać się przed niczym. Ironia losu sprawia, że okazuje się nim Eddie, który, chcąc wyszarpać na światło dzienne skandal, stawia na szali nie tylko swoją karierę, ale i życie prywatne. Ta przechyla się na stronę wpływowego miliardera, a dziennikarz traci wszystko. Wszystko, z wyjątkiem śmiertelnie groźnego przyjaciela nie z tego świata...



"Venom" to z pewnością film, jakiego logo Marvel jak dotąd nie ozdabiało. O ile prawie wszystkie poprzednie określano mianem "kolorowych", tak tutaj paleta zawęża się do czerni i może ewentualnie pewnych odcieni szarości. Jawnie nawiązująca do przelotu statku predatorów w pierwszym ujęciu arcydzieła Johna McTiernana z 1987 roku analogiczna sekwencja z udziałem promu badawczego korporacji Carltona Drake'a nie kłamie. "Venom" to film dostarczający pierwszorzędnej zabawy i przypominający o wszystkich tych klasykach ery VHS-owej, do których rzeczywistości przenosiliśmy się, opuszczając siedzące z otwartymi ustami, po turecku, na dywanie przed telewizorem, kilkuletnie ciała. Mimo odstąpienia od pomysłu zainscenizowania krwawej łaźni, najnowszy film Rubena Fleischera ogląda się dosłownie jednym tchem. Ciężko skupić wtedy uwagę na którymś pojedynczym jego aspekcie, bo nawet jeśli tarapaty brawurowo zagranego Eddiego składają się na danie główne, wątek korporacyjnego wyścigu o podbój obcych planet, gromko odzywającego się w każdym z nas głosu wewnętrznego (porównania do "Upgrade" murowane!) czy dylematu karanej za uczciwą postawę jednostki szlachetnej okazują się być równie wybornymi przekąskami. 



Pierwsza połowa filmu zachwyca oryginalnością, wciągającą narracją i gradacją napięcia. Gdyby "ukomiksowić" ksenomorfa, prawdopodobnie wyglądałby właśnie tak jak Venom, a wykorzystanie jego atrybutów nie tylko w scenach akcji, ale i fragmentach odnoszących się do życia osobistego postaci Hardy'ego wypada naprawdę frapująco. Ileż to razy doświadczamy wszakże poczucia funkcjonowania na autopilocie, jakby ktoś podejmował za nas decyzje czy wręcz przejmował kontrolę nad naszym ciałem? Wbrew odgórnym ograniczeniom "Venom" bardzo długo radzi sobie koncertowo, lecz w końcu zaplątuje się w typową marvelowską kliszę. Nawet wówczas nie traci jednak wiele. Tam, gdzie robi się zbyt infantylnie, Fleisher potrafi czarować atmosferą mrocznej baśni czy Kina Nowej Przygody, co teoretycznie powinno mieć się nijak do perypetii uwikłanego w korporacyjną nagonkę, przysłowiowego starego konia, ale w każdym dorosłym jest przecież jakiś pierwiastek dziecka i może wypadałoby go odnieść do wygłaszanej tubalnym głosem retoryki symbionta? 

Pisanie o zaprzepaszczonym potencjale byłoby w przypadku tak wysoko ocenionego filmu czystym nonsensem, ale twórcy mogli zdobyć się na większą odwagę. Razi campowa wręcz niedorzeczność niektórych momentów, a żądni krwi nabywcy biletów mogą poczuć się mocno rozczarowani. Ich argumentacja nie jest bezzasadna i rozumiem, że pewne rozwiązania mogły być dla kogoś wręcz nie do przełknięcia, ale w przedziwny sposób "Venom" dostarczył mi całą górę przepysznej rozrywki, którą potraktowałem niezobowiązująco i właśnie dlatego zdecydowałem się przyznać tak wysoką notę filmowi teoretycznie reprezentującemu naiwną pulpę. Tryumfuje on po prostu w swojej prawdziwej kategorii, bo czy wyłącznie krwisty stek ma prawo smakować wybornie?
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Fabuła "Venoma" przypomina trochę ostatnią część "Obcego" Ridleya Scotta ("Obcy: Przymierze" 2017). Tak... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones