Recenzja filmu

Kongres (2013)
Ari Folman
Robin Wright
Harvey Keitel

Dorwać Lema

Fabularna rama, wpisująca całą opowieść w kontekst współczesnego show biznesu to oczywiście tylko przystawka przed daniem głównym. W kluczowej dla opowieści sekwencji animowanej Folman
Nie taki Lem straszny jak go malują. Rozsypując puzzle "Kongresu futurologicznego" i układając z nich nowy obrazek, Ari Folman nie jest zbyt subtelny, ale trudno odmówić mu konsekwencji i skuteczności. Jego nowy film, choć nierówny, wchodzi w ciekawy dialog z prozą Lema i, przepraszam za wyrażenie, materializuje jej nieuchwytnego ducha.

W tym krótkim opowiadaniu ze zbioru "Bezsenność" Lem budował wizję świata na skraju społecznego i politycznego krachu. Uczestnik tytułowego Kongresu, naukowiec Ijon Tichy, obserwował, jak globalne przeludnienie i ekstremalne zmiany klimatyczne stają się bacikiem na nieposłusznych, aparatem kontroli w rękach władzy, zaś walczących z rzeczoną władzą rebeliantów spychają w otchłań desperacji. W sugestywnym rysunku społeczeństwa kontrolowanego przez rozpylaną w powietrzu substancję syntetyczną (i przenoszącą wdychających ją ludzi do krainy surrealistycznych fantazji) nietrudno było doszukać się nawiązań do komunistycznego reżimu, zaś w zasnuwającej oczy bohaterów chemicznej mgiełce – do języka propagandy i praktyk socjotechnicznych. U Folmana ten ton również jest wyczuwalny, jednak mimo polskich korzeni i paszportu, Izraelczyka nie interesuje rozrachunek z rodzimą historią. Największą zmianą jest oczywiście autotematyczna rama: literacki "Kongres" wpisany jest na ekranie w większą opowieść o starzejącej się aktorce (Robin Wright gra tutaj siebie), której producenci z Hollywood podsuwają propozycję nie do odrzucenia: jeśli ma ocaleć w pamięci kolejnych pokoleń, musi pójść śladem swoich kolegów i koleżanek po fachu i poddać się procesowi digitalizacji – zostać przepisana na ciąg zer i jedynek, a następnie umieszczona w przepastnych, cyfrowych archiwach studia. W pierwszym i ostatnim akcie jej przygody "Kongres" jest tradycyjnym filmem aktorskim. Część zasadnicza to nieco surrealistyczna animacja w duchu amerykańskiej awangardy.

Widząc nienaturalny tik nerwowy jednego z wirtualnych aktorów, agent Robin (Harvey Keitel) śmieje się, że to już ostatnia usterka do wyeliminowania. Ta niepozorna scena konstytuuje fabularny profil nowego "Kongresu" – dyktatura totalitarna została w nim zastąpiona dyktaturą technologiczną. Folman ogrywa ten wątek już na poziomie scenografii – biuro chciwego producenta Jeffa to miejsce ciasne i duszne, wnętrze maszyny do skanowania, choć piękne, mieniące się blaskiem setek rozżarzonych diod, jest przestrzenią ostentacyjnie odhumanizowaną. Na szczęście reżyser dość szybko zdejmuje buty moralizatora i podpisuje się pod lemowskim credo: "Większość technologii ma świetlisty awers, dopiero życie daje im rewers – czarną rzeczywistość". W obrazie machiny skanującej żywą tkankę można dopatrzeć się analogii do obecnych filmowych praktyk, zwłaszcza do techniki performance capture, lecz Folman jest zbyt inteligentnym filmowcem, by stawiać się w roli proroka. Wiadomo zresztą, jak historia oceniła tych, którzy stawali okoniem wobec kolejnych technologicznych rewolucji w sztuce filmowej – od dźwięku, przez kolor, po cyfrowy obraz i trzeci wymiar. Podobnie jest z satyrycznym spojrzeniem na Fabrykę Snów – reżyser zaczyna od odsłaniania jej mechanizmów i straszenia symbolicznymi figurami Agenta i Producenta, a kończy na  hołdzie dla kina sci-fi, które, według słów jednego z bohaterów, zawsze "sięgało głębiej".  

Fabularna rama, wpisująca całą opowieść w kontekst współczesnego show biznesu to oczywiście tylko przystawka przed daniem głównym. W kluczowej dla opowieści sekwencji animowanej Folman przekłada stosunkowo wiernie oryginał, zastępując ulubieńca Lema Tichy'ego rysunkową Wright. Ma ona swoje powody, by zjawić się na Kongresie i podobnie jak jej literackie alter ego wplątuje się intrygę na skalę globalną. Jest więc halucynogen, pozwalający ululać masy do psychodelicznego snu, jest atak terrorystyczny na hotel, w którym urządzany jest Kongres, są kanały będące schronieniem dla bohaterów, wreszcie – jest okrutna prawda o świecie przyszłości. To opowieść o zniewoleniu i przebudzeniu się jednostkowej świadomości, jakich w kinie widzieliśmy już wiele, ale podana w fantastyczny sposób. W animacji Folmana widać wpływy klasyków takich jak Fleischer, awangardowców flirtujących z mainstreamem jak Bakshi, a także charakterystyczną kreskę "Walca z Baszirem". Obydwa filmy łączy zresztą estetyczna strategia: surrealizm jest dla Folmana niezastąpiony w oddawaniu grozy konfliktu zbrojnego, poezji życia i prozy śmieci.  

"Kongres futurologiczny" ma klarowną strukturę. Napisany jest w pierwszej osobie, łączy bezpośrednią relację i dziennik. Filmowy "Kongres" sprawia wrażenie brulionu, w którym Folman notuje kolejne "pomysły na Lema". Bawi się wątkami, interpretuje tropy, szuka nowych poetyk i środków wyrazu. Zapis tych zmagań, choć momentami frustrujący, jest ciekawym filmowym doświadczeniem. Wychodząc od krótkiego opowiadania, reżyser buduje całe uniwersum. W tym świecie może odbyć się jeszcze niejeden "Kongres".
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Stanisław Lem to bodajże najbardziej rozpoznawalny polski pisarz książek o tematyce... czytaj więcej
Trudno przypuszczać, że przeniesienie na ekran wyrafinowanej intelektualnie prozy zawieszonej w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones