"Nasze najlepsze wesele" nie jest żadną artystyczną rewelacją. To wciąż francuski komediowy standard, ale delikatnie od tej średniej odstający. Oczywiście in plus: nie ma tu ani rubasznej żenady
O tym, że wesele to dobry katalizator filmowego spektaklu, wiadomo nie od dziś. Uciekających panien młodych i innych, mniej lub bardziej monsunowych, mniej lub bardziej wielkich czy greckich, ślubów w kinie nie brakuje. Grupa ludzi w różnym wieku, z różnych rodzin, z różnych środowisk, zamknięta razem na kilka godzin? Tylko zbierać tematy na film. Olivier Nakache i Eric Toledano, twórcy m.in. "Nietykalnych" i "Samby", nie interesują się jednak zbytnio frontem weselnego spektaklu ani totalnością weselnego doświadczenia. Zamiast tego zaglądają za kulisy, pochylając się nad logistycznym, interpersonalnym i biznesowym zapleczem uroczystości, która ma być celebracją miłości dwojga ludzi. Nie będzie niespodzianki: szczęśliwy wieczór jednej zakochanej pary okupiony bywa całym mnóstwem potu, łez, nerwów, złamanych serc oraz zawiedzionych nadziei. No i szczyptą śmiechu.
Nic dziwnego, że Max (Jean-Pierre Bacri), właściciel firmy weselnej, ma już powoli dosyć i rozważa wycofanie się z branży. Poznajemy go, gdy puszczają mu nerwy podczas negocjacji z parą marzącą o ślubie-oksymoronie: wystawnym i tanim. A już za rogiem czai się prawdziwe wyzwanie: weselisko zorganizowane w XVII-wiecznym pałacyku dla bardzo wymagającego i bardzo zblazowanego pana młodego. Skali wydarzenia odpowiada ilość potencjalnych punktów zapalnych, wpadek i kłód, jakie lecą pod nogi Maksa. Kelnerzy protestują, bo nie chcą pracować w strojach z epoki. Jeden z nich - pracujący na zastępstwie - nie odróżnia konia od okonia, inny natomiast jest zakochany w pannie młodej. W miejsce zamówionego ekskluzywnego DJ-a wystąpić ma odpustowy szansonista z wielkim ego. Fotograf zamiast robić zdjęcia woli objadać się przekąskami, zresztą i tak nie ma szans w starciu z armią uzbrojonych w smartfony gości. Co chwilę strzelają korki i brakuje prądu. Zaiste: ktoś musi cierpieć, żeby weselić się mógł ktoś.
Mniejsza o to, że Max, rozdarty między żoną a kochanką, ma swoje problemy osobiste. Obowiązek wzywa: to on musi podjąć każdą decyzję, to on musi rozwiązać każdy problem. W tym weselnym ambarasie pełni przecież rolę reżysera - albo generała. Nic dziwnego, że Nakache i Toledano idą za tą metaforą i inscenizują zakulisową krzątaninę niczym reportaż z pola bitwy. Zamiast stylistycznie przezroczystej konfekcji, jaka dominuje w francuskiej komedii, dostajemy więc całkiem dynamiczną inscenizację. Reżyserski duet często posiłkuje się kamerą z ręki, która, trzęsąc się i klucząc, zygzakuje za uwijającymi się jak w ukropie bohaterami. Napięcie potęgują nagłe akcenty odzywającej się na ścieżce dźwiękowej jazzującej perkusji czy odmierzający postęp sytuacji zegar. Kamera (prawie!) jak z braci Dardenne, ilustracja muzyczna (o mało co!) jak z "Birdmana", odliczanie (niemal!) jak z "Dunkierki" - kto by się spodziewał, że francuska komedia o weselu uruchomi podobne konteksty.
Żeby nie było: "Nasze najlepsze wesele" nie jest żadną artystyczną rewelacją. To wciąż francuski komediowy standard, ale delikatnie od tej średniej odstający. Oczywiście in plus: nie ma tu ani rubasznej żenady ani fabularnej cienizny. Nakache i Toledano - trochę niczym ich bohater - sprawnie zarządzają chaosem, który rozpętali: armia postaci nie jest anonimową masą, tylko zbiorem zgrabnie zarysowanych postaci, a intryga ma spójną konstrukcję spiętrzających się komplikacji. Jak na komedię brakuje tu może trochę prawdziwych eksplozji humoru; kolejne perypetie są dość stonowane i podczas seansu raczej nie będziecie tarzać się po ziemi ze śmiechu. Lepsze to chyba jednak od jakiejś desperackiej klaunady. Tym bardziej, że reżyserzy - pomimo błahej, farsowej otoczki - dotykają też poważnych spraw.
"Nasze najlepsze wesele" nie ma może ambicji przeprowadzenia narodowej wiwisekcji - niczym nasze słynne "Wesela", czy to Wyspiańskiego, czy Smarzowskiego. Ale w filmie i tak bije silny puls społeczny. Impreza, którą oglądamy, ma przecież charakter mezaliansu: dyskretny "urok" tej burżuazyjnej zabawy polega na tym, że pracuje na nią drobny przedsiębiorca Max oraz jego świta imigrantów, prekariuszy, proletariuszy. "Wiązanie końca z końcem" to ich codzienność; a jak by tego było mało, w tle pobrzmiewają jeszcze protesty rolników, którzy blokują drogę i utrudniają gościom dotarcie na imprezę. "Nasze..." to zatem kino lekkie i przyjemne, ale pozbawione złudzeń: ani nie zakłamujące ekonomicznej rzeczywistości, ani nie nie mamiące perspektywą jakiejś tam rewolucji francuskiej czy porozumienia ponad podziałami. Ot, c'est la vie.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu