Recenzja filmu

Promised Land (2012)
Gus Van Sant
Matt Damon
John Krasinski

Globalna wioska

Klimat małomiasteczkowości, oddany kliszą czapeczek z daszkiem i napompowanych bezrękawników, popijających po robocie w lokalnym (i koniecznie jedynym) barze piwo, kinematografia powtarzała po
Klimat małomiasteczkowości, oddany kliszą czapeczek z daszkiem i napompowanych bezrękawników, popijających po robocie w lokalnym (i koniecznie jedynym) barze piwo, kinematografia powtarzała po wielokroć. Przeważnie jednak stanowi on wyłącznie tło dla większej, donioślejszej historii. Podobnie jest także w "Promised Land", gdzie owe czapeczki i bezrękawniki walczą o lepsze jutro.

Z tym, że walczą nieregularnie i niezespołowo. Pojawienie się na wiosze przedstawicieli molocha korporacyjnego – o, ironio! – Global, namawiających do "uwolnienia" bogactwa, które drzemie w ich ukochanej ziemi, sprawi bowiem, że jedni krzykną z radości, spodziewając się milionowego zysku, a drudzy gorzko zapłaczą na myśl o fatalnych konsekwencjach wchodzącego w grę przedsięwzięcia. O tym, czy odwierty ruszą, zdecydować ma głosowanie.

Gus Van Sant swój najnowszy obraz zawiesił na dwóch hakach, które, wbite tuż obok siebie, tworzą spójny, wiarygodny refleks aktualnych problemów. Z jednej strony mamy oto manipulację, jaką wielkie koncerny przemysłowe stosują, by osiągnąć zamierzony cel (interwencja Dustina, w którego wcielił się John Krasinski), z drugiej – kontrowersje wokół wydobycia gazu łupkowego, tak dobrze znane również na naszym podwórku. Uwypuklenie tych faktów udało się reżyserowi głównie dzięki kameralności filmu, bo w przeciwieństwie do najgłośniejszych dzieł Amerykanina – "Buntownika z wyboru" i "Obywatela Milka" – nieco bardziej zróżnicowanych konwencjonalnie, od "Promised Land" aż zionie prostotą, wzmocnioną tylko niby to malowniczymi, lecz w istocie mdłymi, naturalistycznymi pejzażami, których surowość, podkreślająca charakter motywu przewodniego, obnażono w każdym kadrze. Podobnym, impresyjnym kluczem grają też aktorzy – Matt Damon jako Steve i Sue Frances McDormand, tęgie głowy z metropolii, swoją plastyką bez przepychu perfekcyjnie wpasowują się w prowincjonalny entourage, pospolity i nudny jak każde przedmieście przypominające Kentucky. A Hal Holbrook w pokratkowanej, wciągniętej pod znoszone jeansy flaneli (jakby żywcem wyjęty z "Into the Wild"), śmiało może pozować na prekursora mody z Południa.

In plus "Ziemi obiecanej" (film do polskich kin trafił co prawda pod oryginalnym tytułem, lecz jest tak łatwo przetłumaczalny, że aż żal z tego nie skorzystać) można też zaliczyć sposób, w jaki uchwycono wątek miłosny Steve’a i poznanej "w delegacji" Alice (Rosemarie DeWitt). Ten jest bowiem na tyle stonowany i jednocześnie zabawny, że miast rozsadzać narrację, zgrabnie ją dynamizuje, drążąc biegnący równolegle względem nadrzędnego korytarz.

"Promised Land" dotyka tematu trudnego, lecz niezbyt nośnego filmowo, wręcz dokumentalnego, przez co trudno tu o fanfary i zachwyt nad pisarskim oraz reżyserskim kunsztem jego twórców. Można raczej mówić o odwadze i umiejętności snucia niewygodnego politycznie opowiadania w sposób zbalansowany i płynny zarazem, rezygnując i z przesadnego patosu, i rażącej obojętności. Okraszony niezłymi zdjęciami i cichą, łaskoczącą ambientem muzyką, może więc wcale nie bezpodstawnie trafił na tegoroczny Berlinale.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najnowszy film Gusa Van Santa wykorzystuje znajomą konwencję fabularną do zabrania głosu w sprawie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones