Recenzja filmu

Grindhouse: Death Proof (2007)
Quentin Tarantino
Kurt Russell
Rosario Dawson

Kill Girl

Najnowsze dzieło Quentina Tarantino wywołuje w finale dwojakie uczucia. Wpierw uśmiech i poklask, który jednak z minięciem chwili przeradza się w grymas i rozczarowanie. Zahipnotyzowani przez
Najnowsze dzieło Quentina Tarantino wywołuje w finale dwojakie uczucia. Wpierw uśmiech i poklask, który jednak z minięciem chwili przeradza się w grymas i rozczarowanie. Zahipnotyzowani przez kolejną podróż reżysera po kinie masowym ostatnich czterdziestu lat, uświadamiamy sobie, jak wiele ten obraz stracił przez rozbicie jego podstawowej artystycznej wizji – przeniesienia kultowych w Ameryce, a zagadkowych wszędzie indziej, kin zwanych grindhousami. Słyną one z podwójnych seansów exploitation films, czyli tanich horrorów akcji, których oglądanie nie jest już kierowane atrakcyjnością klasy B, bo takiej nie ma, ale samą fascynacją tego rodzaju twórczością, której pochłanianie sprowadzono z czasem do czegoś na kształt rytuału, części kultury. Pop, bo pop, ale zawsze. Złożenie im hołdu miał zapewnić podwójny projekt Grinhouse, na który składałyby się "Death Proof" Tarantino i "Planet Terror" Roberta Rodrigueza, pomiędzy które wpleciono by sfingowane zwiastuny nieistniejących filmów. Pomysł przeszedł niestety tylko w USA i Wielkiej Brytanii, co nam wynagrodzono dodatkowymi scenami, których za oceanem widzowie nie doświadczą.

Wersja reżyserska "Death Proof" jest dłuższa o pół godziny i z pewnością ucieszy to fanów reżysera, ale każdy kto zacierał rączki na doznania odpowiednie dla Grindhouse’ów, zawiedzie się okrutnie. Oczywiście Tarantino zrobił wszystko byśmy poczuli się jak w podrzędnym kinie ze skrzypiącymi fotelami, starym sprzętem projekcyjnym i szajsem na ekranie. Film tak obrobiono, by dawał złudzenie zajechanego maksymalnie – zniszczona taśma, trzaski, uciekanie kolorów, odbarwienia, urwanie scen, skoki, trzęsący się obraz, a nawet plamy wynikające z zabrudzeń kurzem i piaskiem. Dla niewtajemniczonych, taka stylistyka może wprowadzić w zakłopotanie. Jest jednak w tej formie coś z nostalgii za trashowymi produkcjami, które wraz ze wzrostem znaczenia poprawności politycznej w latach osiemdziesiątych XX wieku, praktycznie zniknęły bezpowrotnie.

Zaskoczenie jest niemałe, gdy budowane skrupulatnie uczucie sentymentalnej tęsknoty rozpływa się bezpowrotnie. I nie chodzi tylko o to, że projekt rozdzielono na dwa osobne tytuły, ale też ze względu na nagłą zmianę konwencji, jaka następuje mniej więcej w połowie seansu. Otóż porysowany, kolorowy obraz zmienia się nieoczekiwanie w czarno-biały, a potem z powrotem w kolorowy, ale tym razem już o nienagannej jakości. Tym sposobem Tarantino zaznaczył całkowicie nowy i odmienny rozdział swojej opowieści, a przy okazji zburzył resztki grindhouse’owego klimatu. Reżyser chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zamiast skupiać się na horrorze spod szyldu slasher, przeszedł ni z tego, ni z owego w konwencję kina pościgów, kojarzonego przede wszystkim ze "Znikającym punktem" i "Pojedynkiem na szosie". Patrząc na głównego bohatera "Death Proof", niemałe znaczenie dla inspiracji, miał także "Crash: Niebezpieczne pożądanie" Cronenberga. Tym bohaterem, a w zasadzie antybohaterem, jest Kaskader Mike – w tej roli doskonale groteskowy Kurt Russell. Psychopata, który niegdyś odrzucony przez Hollywood, wykorzystuje swoje umiejętności w nieco inny sposób, choć nadal w tym samym celu – żeby podnieść poziom adrenaliny. Doszukiwanie się fabuły jest karkołomnym przedsięwzięciem i raczej spisanym na straty. Chodzi o faceta i grupkę skąpo odzianych, seksownych panienek. Dziewczęta beztrosko korzystają z życia bawiąc się w miejscowej spelunce, kompletnie nieświadome czyhającego na nie śmiertelnego niebezpieczeństwa... na parkingu. Gdy one się bawią tajemniczy Mike w swoim złowieszczym wozie z uwagą je obserwuje. By później zabić. Mamy tu do czynienia ze schematami podgatunku horroru slashera, czyli opowiastki o seryjnym mordercy z nożem, szczególnie lubującym się w zabijaniu młodych i urodziwych dziewoi. Z tą różnicą, że w "Death Proof" sztylet zastąpił podrasowany Muscle Car.

W drugiej części filmu czeka nas ciekawe fabularne rozwiązanie. Zaczyna się niemal identycznie jak w pierwszej noweli: panienki szukają sposobu na rozerwanie się, ale los krzyżuje ich drogę z Kaskaderem Mikiem. Ponieważ Tarantino zmienił konwencję o całe 180 stopni, zgodnie z nowo obraną ścieżką, konstruuje całkowicie inne rozwiązanie wątku, wieńcząc go spektakularnym pościgiem. Dla niego szczególnie warto przejść się do kina. Reżyser sam zdecydował się zaopiekować kamerą i sfilmować go w klasyczny sposób, by zbliżyć się do kultowych już sekwencji z historii kina – w jednym z wywiadów, Quentin przyznał, że wzorował się przede wszystkim na "Bullicie". Dzięki całkowitej rezygnacji z efektów komputerowych i zaufaniu kaskaderom, w tym Zoe Bell, która pracowała wcześniej z twórcą przy "Kill Bill vol. 1" i "vol. 2", śmiem stwierdzić, że zagroził pozycji mistrzów.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Co mam napisać na początek? Może, że Tarantino jest geniuszem? A skąd właściwie ja mam wiedzieć, kim on... czytaj więcej
W samym środku upalnego lata, w samym środku wakacji, kiedy robimy szalone rzeczy, na co dzień zakazane... czytaj więcej
Tarantino jest narzędziem zbrodni. To odbezpieczony granat, który rzucony na tereny świata filmowego robi... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones