Recenzja filmu

Captain Fantastic (2016)
Matt Ross
Viggo Mortensen
George MacKay

Rodzinna guerilla

"Captain Fantastic" traktuje więc nie tyle o mrocznych stronach rodzinnego mikro-totalitaryzmu, co o trudach godzenia rodzicielstwa z własnym nonkonformizmem. I o rzeczywistej skuteczności
"Captain Fantastic" rokował dobrze na długo przed polską premierą – najpierw nagroda za reżyserię dla Matta Rossa w konkursie Un Certain Regard w Cannes, później nominacja do aktorskiego Oscara dla Viggo Mortensena. Znajomi, którzy widzieli film na Lazurowym Wybrzeżu albo w Karlowych Varach, prześcigali się w zachwytach. "Magiczny", "ekscentryczny", "szalony", "głęboki" – mówili. A ja, na przekór tym strumieniom słodyczy, w trakcie seansu przeżywałem przede wszystkim niepokój. Od pierwszej sceny, kiedy nastoletni chłopak – jak u pierwotnych plemion, w rytuale przejścia – zabija nożem jelenia, a potem spożywa jego surowe mięso, czułem, że antykapitalistyczna utopia Bena to nie tylko folkowe przyśpiewki i koraliki we włosach, ale także rozpacz. I nie jest to zarzut w stosunku do filmu – fakt, że do tej pory nie mogę się zdecydować, czy głównego bohatera wolałbym utopić w górskim strumieniu czy poczytać z nim Marksa przy ognisku, przemawia raczej na korzyść ambiwalentnej wizji Rossa


W lewicowym radykalizmie Bena – brodatego posthippisa, ekscentryka w czerwonej marynarce – dostrzegam tyle samo wolności, co bezwzględnej dyscypliny. Jego antysystemowość przekształca się w system opresji, a racjonalizm i otwartość kostnieją w rodzaj pseudoreligii. Bohater mieszka z sześciorgiem dzieci w leśnej enklawie, z daleka od cywilizacji i pokus kapitalizmu. Rodzina sama zdobywa jedzenie, pracą własnych rąk wytwarza wszystkie domowe sprzęty, konflikty rozwiązuje na drodze dyskusji, a zamiast Bożego Narodzenia obchodzi "dzień Noama Chomsky'ego". Ojciec zastępuję też szkołę – 8-latkom daje do czytania dzieła z zakresu astronomii i fizyki, starsi mają klasyków światowej literatury i "Czerwoną książeczkę" Mao. Cytowane z pamięci ustępy o wyzysku i rewolucji zastępują język sloganów reklamowych. Poza tym Ben sprawuje nad dziećmi władzę dyktatorską – organizuje codzienną musztrę, wycieńczające ćwiczenia fizyczne, naukę strzelania z łuku i walki na noże. W istocie w miejsce przyjaznej hippisowskiej komuny organizuje leśną guerillę, która trwa w oczekiwaniu na sygnał do rozpoczęcia rewolucji. Zamiast listu od commandante przychodzi jednak trudna realność – daleko od domu, w zgniłym świecie kapitalizmu, umiera żona Bena. Ukłucie rzeczywistości zmusza rodzinę do konfrontacji ze światem na zewnątrz i przetestowania wypracowanych w warunkach izolacji zasad współżycia.


To właśnie w tym miejscu tonacja filmu delikatnie się rozsnuwa – z jednej strony w starciu Bena z drobnomieszczańskim kodeksem "ukryj/dostosuj się" z całego serca kibicujemy bohaterowi. Z drugiej, patrząc na radykalizm jego metod wychowawczych, spodziewamy się katastrofy albo przynajmniej kubła zimnej wody. "Captain Fantastic" traktuje więc nie tyle o mrocznych stronach rodzinnego mikro-totalitaryzmu, co o trudach godzenia rodzicielstwa z własnym nonkonformizmem. I o rzeczywistej skuteczności alternatywnych stylów życia – opartych na staromodnym etosie "ja kontra cywilizacja" – w starciu z nowoczesnym hiperkapitalizmem. Amerykańska lewicowa alternatywa przypomina tutaj tygiel, w którym kotłują się idee z zupełnie różnych porządków: duchowość miesza się z naukowym faktem, szacunek dla przyrody z wezwaniem do radykalnej zmiany świata, konserwatywni klasycy europejskiej kultury z bojownikami o prawa człowieka. W neohippisowskiej magmie rozpływa się wszystko, co stałe, ale czarno-biały świat poza granicami lasu także nie budzi zaufania – wydaje się zastygły w banalnej konwencji, wrogi i obojętny na piękno. 


Dzięki ambiwalencjom przyjmujemy tę rzeczywistość bez zastrzeżeń, z całym dobrodziejstwem przerysowanego, pastelowego inwentarza i klisz, od których Ross nie stroni. W gruncie rzeczy "Captain Fantastic" to nowa wersja przerabianej od wielu lat czytanki – w konwencji szalonego kina drogi dostajemy opowieść o dojrzewaniu rodziny poprzez wspólne przeżycie żałoby. Dzieci Bena muszą wyjść spod ojcowskiego klosza i skosztować zakazanego owocu, żeby nauczyć się oddzielać prawdę od fałszu. Naiwny uniwersalizm Rossa nie boli – film ma swoją kompozycyjną "gęstość", dwie godziny mijają w dziwnym odbiorczym ferworze, w całkowitym oddaniu bohaterom i ich niekonwencjonalnej wrażliwości. I chociaż Ben nie ma w sobie diabelskiej przewrotności Toniego Erdmanna, to jednak chciałoby się trochę z tej jego antysystemowej energii zaczerpnąć. I porządnie skopać tyłek pewnemu burżujowi z blond czuprynką. Zapewne będzie to dla "Captain Fantastic" najlepsza z możliwych rekomendacji.  
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W konsumpcyjnym świecie, zasypującym człowieka różnorodnością towarów i usług bardzo łatwo zagubić... czytaj więcej
Szkoda, że ten film musiał czekać aż rok na polską premierę i zapewne nie wykręci u nas zasłużonych... czytaj więcej
Media kreują dzisiaj cały świat. Tworzą normy, kierują uwagę ludzi w dowolnym kierunku, wskazują ten... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones