Suweren

Historię konfliktu między Beckiem-Nielsenem a Strobechem poznajemy z perspektywy tego drugiego – człowieka niewielu talentów, za to wielu pseudonimów. Wcielanie się w kolejne postaci okazuje
Gdyby Thomas Strobech oraz Claus Beck-Nielsen nie istnieli naprawdę, ktoś musiałby ich wymyślić. Bohaterowie jednego z najsłynniejszych procesów cywilnych w historii duńskiej sztuki wydają się postaciami z tak wielu popkulturowych i artystycznych porządków, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby to rodzimy rząd wyhodował ich w jakimś tajnym laboratorium. Tym większa szkoda, że poświęcony im dokument jest niechlujny, dramaturgicznie niespójny i na swoich barkach dźwigają go wyłącznie bohaterowie.  

Historię konfliktu między Beckiem-Nielsenem a Strobechem poznajemy z perspektywy tego drugiego – człowieka niewielu talentów, za to wielu pseudonimów. Wcielanie się w kolejne postaci okazuje się reakcją obronną na utratę własnej tożsamości, do której rzekomo przyczynił się Beck-Nielsen. Uczynił on Strobecha bohaterem książki "Suweren", do której materiały zbierali wspólnie w Iraku. Wykorzystał najważniejsze fakty z jego biografii, upublicznił adres, wizerunek, szczegóły dotyczące życia prywatnego. Przenosząc konflikt na sądowy grunt, Strobech zainicjował masochistyczną grę, w której orężem są psychologiczne podchody, fałszywe tropy i ciągły blef. Role w tej grze wyznacza nie tylko pozycja społeczna bohaterów (Nielsen odniósł artystyczny sukces, Strobech pozostał w drugiej lidze), ale i fizjonomia: złodziej tożsamości wygląda jak z bohater "Gnijącej panny młodej" Tima Burtona – z trupiobladą cerą, świdrującymi czarnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi przypomina szykującego się do ataku wampira. Ten drugi, neurotyczna wersja Stinga, to alkoholik na granicy depresji z przetłuszczonymi włosami i twarzą, na której wiecznie maluje się strach albo rozczarowanie.

Trudno powiedzieć, na ile jest to film duńskiego reżysera Maksa Kestnera, a na ile samego Strobecha, dla którego kino jest po prostu kozetką psychoanalityka. Duńczyk pokazuje się nam jako człowiek na granicy finansowego i moralnego bankructwa i choć jest w tym coś żałosnego, Kestner pomaga bohaterowi zbudować mit artysty rzucającego wyzwanie całemu światu. Próbując skompromitować Nielsena, Strobech najczęściej kompromituje sam siebie, dlatego "Jestem fikcją" jest najlepsze, gdy podejmuje wątek paranoi bohatera. Zakochany w sobie Strobech układa myśli w okrągłe frazy, by za chwilę wypłakiwać się do kamery, że to Nielsen jest winny jego impotencji – zarówno artystycznej, jak i seksualnej. I nawet jeśli jest to część performance’u – co chyba bezpiecznie można założyć – to właśnie owe sceny mówią najwięcej o bohaterze: udowadniają albo jego bezbrzeżny narcyzm, albo ekshibicjonistyczne potrzeby. W obydwu przypadkach są obosiecznym mieczem i osłabiają wiarygodność filmowego świadectwa.  

Cała sprawa znajduje oczywiście finał w sądzie, gdzie dochodzi do istnego kabaretu, w którym jeden z mężczyzn przekonuje ławę przysięgłych, że rzeczywistość ma warstwy, a drugi życzy sobie zniszczenia wszystkich istniejących kopii "Suwerena". Pytanie jest oczywiste: czy klincz bohaterów jest wykalkulowany? Czy nie jest przypadkiem częścią większego artystycznego projektu? Owe pytania pozwalają przetrwać narcystyczne show Strobecha i to właśnie w nich leży największa siła "Jestem fikcją".
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones