Recenzja gry PS4

Tom Clancy's The Division 2 (2019)
Mathias Karlson
Julian Gerighty
Max Laferriere

Zawód: Amerykanin

"The Division 2" – opowieść o zaprojektowanym i sterowanym odgórnie pospolitym ruszeniu – stanowi równie wielkie zagrożenie co propagandówki z lat 40., kreskówki z myśliwym Elmerem, albo, nie
"Tom Clancy's The Division 2" - recenzja
Jako że w Białym Domu szyku zadaje Donald Trump, zaś fantazja o imperialistycznym Wuju Samie wkroczyła w fazę nowiu, "The Division 2" dostaje w mediach bęcki, jakich mało. Polecam zwłaszcza recenzję w Variety, której autor zafiksował się na figurze republikańskiego faszysty z karabinem w dłoni, z bezwolną kobietą uwieszoną u nogi i mózgiem zlasowanym przez Fox News. Myślę jednak, że w roku pańskim 2019, kiedy pejzaż popkulturowy jest na tyle skonwencjonalizowany, że podobne fantazje należy brać w nawias wielkości Statuy Wolności, zbuntowanych maruderów i anarchistów równie dobrze mogliby zastąpić iluminaci, reptilianie albo krwiożercze pudle. To cokolwiek niedojrzałe i histeryczne podejście, gdyż "The Division 2" – opowieść o zaprojektowanym i sterowanym odgórnie pospolitym ruszeniu – stanowi równie wielkie zagrożenie co propagandówki z lat 40., kreskówki z myśliwym Elmerem, albo, nie szukając daleko, powieści Toma Clancy’ego, pośmiertnie sygnującego grę swoim nazwiskiem. Przy okazji to świetny drużynowy shooter, który dowodzi, że nawet Ubisoft potrafi uczyć się na błędach.



Akcję przeniesiono z zimowego Nowego Jorku do wiosennego Waszyngtonu. Nie jest to zmiana czysto kosmetyczna, ale siermiężna metafora Nowego Porządku zbudowanego na zgliszczach Starego Ładu. Coś tam, coś tam, zagrożenie dla demokracji, coś tam, Ameryka, niepodległość, jak nie my to kto, ic bin a honor ser, ehe, ehe…Tyle wynika z fabuły, którą napisano nawet zgrabnie, lecz opowiedziano z werwą szachisty-narkoleptyka. Najważniejsze, że zrekrutowani z uśpionych agentów członkowie tytułowej organizacji znów chwytają za broń, pakują do dizajnerskich plecaków drony i granaty, a następnie odbierają pracę najlepszym grafficiarzom w mieście. Z racji zmiany pory roku oraz wracającej mody na rybaczki, chusty i trykoty moro, wszyscy wyglądają jak wychowawcy kolonijni, którzy przeżyli o jedną zieloną noc za dużo. Dodaje to grze kiczowatego uroku i – o ile nie jesteśmy arbitrami elegancji – pozwala krzyknąć "Boże, błogosław Amerykę!" z jeszcze większą szyderą.



To, co następuje później, jest klasyczną grą Ubisoftu w okresie remisji, czyli wtedy, gdy skruszeni twórcy odnotowują w swoich kapownikach wszelkie żale fandomu (vide "Assassin’s Creed: Odyssey", "Watch Dogs 2"). Atmosfera zbyt ponura? Wpuśćmy trochę słońca! Przeciwnicy bici od sztancy? Dorzućmy kilka nowych modeli! Nuda po ukończeniu kampanii fabularnej, nie ma co robić przez kolejny kwartał? Zamieńmy dylematy biedy na kłopoty bogactwa! I cóż, bardzo to wszystko ładne i miłe z ich strony. Chociaż zaśnieżony Manhattan odróżniał "The Division" od miliarda innych shooterów, fajnie jest zwiedzić o poranku zalany słońcem Kapitol, przebiec się brzegiem Potomaku albo pobujać w ogródkach Białego Domu. Mimo że na swojej drodze spotkamy zaledwie paru nowych przeciwników, to ich konfiguracje sprawiają, że gra jest znacznie trudniejsza i sprawia więcej frajdy. A jeśli idzie o sprawy do załatwienia na mieście, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest ich wystarczająco dużo, by skutecznie odkleić się od innych tytułów i zapomnieć o bożym świecie.



Misje są w "dwójce" bardziej zróżnicowane, tereny częściej mają wertykalną strukturę, co działa na korzyść taktycznej rozgrywki, z kolei wymiana ognia – zwłaszcza w czteroosobowym teamie – to wciąż czysty fun. Powolne zajmowanie terenu dzięki precyzyjnym seriom zza osłon, ustawienie taktyki pod technologiczne cuda (bez zdalnie naprowadzanego i eksplodującego przy kontakcie z wrogiem "żuczka" oraz drona absorbującego ogień przeciwników nigdzie się nie wybieram), obszarowe, indywidualne bądź kierunkowe leczenie kumpli z drużyny, flankowanie z armatami na bliski dystans – dla każdego coś miłego. Dość krótka kampania służy tu właściwie za rozbudowany samouczek, prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się dopiero po jej ukończeniu. Tym razem nie tylko wybierzemy specjalizację dla naszego wojaka (wiążą się one z dedykowanym sprzętem), ale też postrzelamy do zupełnie nowej frakcji i zwiedzimy zuniformizowane Mroczne Strefy (jedna, przechodnia, będzie działać na starych zasadach – nie grozi w niej rozstrzał w statystykach, a każdy wyśpi się tak jak sobie pościelił). Na pewne pytania – co zrobi snajper w pomieszczeniu wielkości schowka na szczotki? – wciąż nie otrzymaliśmy satysfakcjonującej odpowiedzi, lecz, jak to w grach-usługach, jesteśmy dopiero na początku przygody.



Twórcy "The Division 2" skupili się na istocie gatunku loot shooterów: zbieranie nowego sprzętu i zarządzanie nim jest teraz przyjemniejsze, a oczekiwanie na nowe giwery, pancerze, rękawiczki i breloczki-meskotki – bardziej ekscytujące. Szanuję to podejście i składam samokrytykę: moja "dziewiątka" dla poprzedniej gry – przynajmniej w momencie jej premiery – była objawem zaćmienia umysłu. Zachłysnąłem się powiewającą flagą, mechaniką strzelania i wełnianymi czapkami, mea culpa. Sequel jest lepszy od oryginału, lecz nie jest to kwestia narracyjnych popisów, graficznych fajerwerków, czy nawet inteligentnego wdrożenia sprawdzonej reguły "więcej, mocniej, szybciej". Chodzi raczej o idealny balans pomiędzy autonomiczną wizją tekstu a odpowiedzią na potrzeby fanów. W grach wideo, czyli sztuce, która zawsze była częścią konkretnego transakcyjnego układu pomiędzy odbiorcą a artystą, takie cuda zdarzają się naprawdę rzadko.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones