Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Tarkin wiecznie żywy

Są tacy, których nowy rozdział gwiezdnej sagi doprowadził do stanów ekstatycznych, o czym świadczą liczne dziewiątki i dziesiątki wystawiane przez użytkowników Filmwebu. Muszę przyznać, że i mnie zwiastuny "Dziennik łotra (1950)Łotra" narobiły apetytu na epickie widowisko, a pojawienie się w jednym z nich Vadera już samo w sobie gwarantowało nerdgasm, jednak ostatecznie jedyną pozytywną rzeczą jaką mogę powiedzieć o filmieGaretha Edwardsa, to to że pozwolił mi docenić jak dobrym filmem było jednak "Przebudzenie mocyBo przy wszystkich swoich niedociągnięciach scenariuszowych, takich jak kopiowanie "Nowej Nadziei" (wraz z kopią Gwiazdy Śmierci) i Rey, która bez żadnego treningu jest lepszym Jedi niż Luke po całym tygodniu noszenia Yody na barana... przy tym wszystkim, "The Force Awakens"to fan fiction w najlepszym tego słowa znaczeniu - zrobione z miłości do świata i bohaterów Gwiezdnych Wojen i traktujące z szacunkiem, nawet jeśli trochę zbyt zachowawczo, dziedzictwo oryginalnej trylogii. "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016)Łotr 1" to już niestety typowy produkt – zrobiony z myślą o zysku, bez troski o dobro serii. Napisany przez jednych, nakręcony przez drugich, a zmontowany przez jeszcze innych. Złowrogie plotki o zarządzonych przez studio dokrętkach okazały się prawdą, a o skali zmian niech świadczą wyżej wspomniane zwiastuny, które zawierały fragmenty scen nie pojawiających się w ostatecznej wersji filmu, a sugerujących, np. inne zakończenie, odmienne przedstawienie postaci Saw Gerrery, itd.


Najsłabszy element epizodu "3 i pół" to postaci. Niby każda ma swoją historię, a w czasie trwania akcji przechodzą nawet przemiany wewnętrzne (Jyn ze zrezygnowanej abnegatki staje się bojowniczką o słuszną sprawę, a Cassian z zimnokrwistego cyngla Rebelii, który w swojej pierwszej scenie nie waha się strzelić w plecy informatorowi, awansuję do rangi godnego zaufania przyjaciela Jyn, który przedkłada moralny osąd nad rozkazy), a jednak brak im polotu, wiarygodnych motywacji, i napisane są wedle dobrze znanych szablonów. Cudowny jest ten moment, gdy w czasie zagłady Jedha Saw Gerrera każe wszystkim uciekać, podczas gdy sam zostaje by ot tak sobie umrzeć pod stertą kamieni, bo zmęczony już jest tym ciągłym uciekaniem i wojowanie. Dzieje się to zaraz po tym, jak dowiaduje się, że istnieje sposób na zniszczenie Gwiazdy Śmierci - jedyna szansa na pokonanie imperium... ale nie. Klisza bohaterskiego olania pobratymców w potrzebie tylko po to, żeby umrzeć tragiczną, acz nie przynoszącej nikomu żadnego pożytku, śmiercią kończy karieręForesta Whitakeraw Gwiezdnych Wojnach. Pozostali nie mają tyle szczęścia – włączając w to widzów. Albowiem w załodze "Łotra" nikt nikomu nie ufa, nikt nikogo nie lubi, a co za tym idzie brak między postaciami jakiejkolwiek chemii. Robi się drętwo, momentami patetycznie i... nudno. Tylko droid K-2SO – fatalista z wisielczym poczuciem humoru – jako tako ratuje sytuacje, co nie zmienia faktu, że jakoś w cale nie obchodził mnie los postaci - powodzenie ich misji i ich walka o przetrwanie. I to nie dlatego, że z góry wiedziałem, że misja się powiedzie.


Jedyną naprawdę przykuwającą uwagę postacią jest tu Orson Krennic. Od pierwszej scenyBen Mendelsohnrobi piorunujące wrażanie w swoim eleganckim białym kubraczku, a jego gra to powiew świeżego powietrza – subtelne połączenie powierzchownej poczciwości z okrutnym urzędniczym wyrachowaniem. Niestety potem, pomimo najlepszych starań Mendelsohna, postać zostaje stłamszona i zdominowana, kolejno przez Wielkiego Moffa Tarkina i przez Lorda Vadera. I tu dochodzimy do, jak dla mnie, dwóch największych zgrzytów. Po pierwsze Vader. Finałowa scen, w której Vader w pojedynkę i w ciasnym korytarzy wyrzyna mieczem świetlnym rebeliantów usiłujących dostarczyć plany Gwiazdy Śmierci na pokład Tentative IV, a potem patrzy jak statek księżniczki Lei odlatuję wraz z planami w siną dal jest po prostu genialna i jest bez wątpienia najlepsza sceną w całym filmie. Wiemy, że raptem z kilka minut Vader dogoni rebeliantów i rozegrają się wydarzenia otwierające "Nową NadziejęRozbawiła mnie natomiast scena jego pierwszego spotkania z Krenniciem. Vader, jak to ma w zwyczaju, udziela swojemu podwładnemu reprymendy dusząc go, a gdy już wypuszcza gardło Krennica z niewidzialnego uścisku, rzuca one-linera jakiego nie powstydziłby się Arnold Schwarzenneger, mówiąc: "Don't choke on your ambitionBudum-tss. Oczywiście Vader miał swoje odzywki, takie jak chociażby "Apologies accepted, Captain Needa" rzucone zaraz po ukatrupieniu rzeczonego kapitana, ale w tym momencie bardziej przypomniał mi się James Bond, np.Sean Connerymówiący "Shocking. Positively shocking", po tym jak w "Goldfingerze" zabija przeciwnika rażąc go prądem. Sam już nie wiem czy słowa Vadera były tak nie śmieszne, że aż żenujące, czy wręcz przeciwnie – tak żenujące, że aż śmieszne. A jeżeli ktoś sądzi, że się czepiam szczegółów, to trafił pod zły adres – to są "Gwiezdne wojny" – tutaj ludzie od dwudziestu lat kłócą się o to czy Han strzelił pierwszy i czyLucasmiał prawo wprowadzić trwającą pół sekundy poprawkę do sceny w kantynie.




Tarkin natomiast to zombie z prawdziwego zdarzenie -Peter Cushingzmartwychwstały przy pomocy CGI iGuya Henry'ego, który było obecny na planie i na którego twarz nałożono tę należąco do zmarłego ponad dwie dekady temu aktora. Nie było w tym nic złego, gdyby pojawił się tylko na kilka sekund i rzucił dwa czy trzy zdania, ale paradoksalnie, Tarkin dostaje więcej czasu ekranowego – i więcej tekstu – niż w "Nowej NadzieiPróby przywracania do życia zmarłych aktorów za pomącą komputera pojawiały się już, np. w "Gladiatorze"Ridleya ScottaodtworzonoOlivera Reeda, ale była to sytuacja wyjątkowa –Reedzmarł podczas kręcenia filmu, więc wycięto jego twarz z już nakręconych scen i powklejano na twarz dublera by uzupełnić brakujące ujęcia.Garetha Edwardsbudzi jednakCushingaz dwudziestoletniej niebytności na ekranach, i można się tylko zastawiać, czemu nie pozwolonoGuyowi Henry'emuGuy Henry, który i tak jest trochę podobny doCushinga, zagrać roli całym sobą, zamiast tego na siłę starano się stworzyć ułudę, że oto oglądamy coś, o czym i tak wiemy, że jest nieprawdziwe, a co dodatkowo wypada średnio przekonującą – CGI po dłuższym czasie zawsze zdradza swoją sztuczność nadmierną gładkością tekstur i płynnością ruchów, a głos nie brzmi wcale jak tenPetera Cushinga. Co z żywym, prawdziwym aktorem, który w rolę wkłada siebie, czasem improwizuje? Nie zapominajmy, że toHarrison Fordzaimprowizował w "Imperium kontratakuje"słynne "Wiem", zamiast po prostu odpowiedzieć Lei, że ja kocha jak było w scenariuszu. Najważniejsze pytanie jednak brzmi... co na to samPeter Cushing? Pochwaliłby? Udzieliłby aprobaty? A może by się nie zgodził na frywolne zabawy jego wizerunkiem? – W tym sęk, że się nigdy nie dowiemy, i jakiś niesmak pozostaje, gdy tak wielki i utalentowany aktor jest pośmiertnie "używany" jak własność publiczna, z oczywistych względów bez swojej wiedzy i zgody.


Inne grzechy? Brak klimatu i tandetny fan service w postaci umieszczania cytatów, również tych wizualnych, z poprzednich filmów – i nie mówię tu o "I have a bad feeling about this", itp., które padają w każdej części, ale o Tarkinie, który znów mówi, że atak przeprowadzi "with one swift stroke" i o dwóch gangsterach z kantyny w Mos Eisley, których Jyn spotyka na Jedha. Jeden z nich rzuca do niej: "You just watch yourself", czyli te same słowa, których wypowiada do Luke'a w "Nowej Nadziei" zanim Obi-Wan rozprawia się z nim swoim mieczem świetlnym. Twórcy puszczają oko do widowni i mówią: "Pamiętacie to, pamiętacie to z poprzednich części, fani? To macie to jeszcze raz. I co, cieszycie się?" - Nie. Swoją drogą mieli chłopcy szczęście – gdy mijali Jyn musieli być właśnie w drodze na statek lecący na Tattoine, inaczej nigdy by nie zdążyli ucięć z Jedha.

Smutna prawda jest taka, że "Łotr Jeden" to bardzo przeciętne kino science-fiction z nijakimi postaciami, poprawnym acz nieinteresującym aktorstwem, solidnymi efektami specjalnymi i fabułą, która jest tam bo… no bo film musi mieć fabułę, ale nie dołożono żadnych starań, żeby uczynić ją wciągającą lub intrygującą. Z góry znamy zakończenie (takie już prawa prequela), ale ukatrupienie głównych bohaterów w finale to tylko testament twórców co do tego jak nie warte uwagi i przytrzymania przy życiu postaci stworzyli. Gdyby nie STAR WARS w tytule, nie byłoby o czym mówić.

A czy jest w filmie coś dobrego? Finałowa scena kosmicznej bitwy Rebelii z siłami Imperium na orbicie planety Scarif. Jedyny fragment, w którym było czuć klimat "Gwiezdnych Wojen"... no cóż.

Moja ocena:
7
Z twarzy podobny zupełnie do nikogo (a na pewno nie do Billa Murraya), z nastawienia sceptyk i agnostyk, a z upodobania - cytując Marty'ego Feldmana z "Niemiego kina" Brooksa - "mild-mannered... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje