Recenzja wyd. DVD filmu
Długość dźwięku samotności
UWAGA, SPOILER!
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.
Egipt i Izrael. Ciężko porównać te stosunki sąsiedzkie do polskich realiów, skoro nawet my po dziesięciu wiekach wojen, a zwłaszcza po II Wojnie Światowej możemy wymazać przeszłość i budować przyszłość z Niemcami. Relacje Egiptu z Izraelem w latach 1948-1979 można by porównać do stosunków pomiędzy oboma Koreami albo nawet pomiędzy Rosją a separatystyczną Republiką Czeczenii. Choć ofiary padały po obu stronach granicy przez cały ten czas, to i tak kilka razy spadkobiercy faraonów starli się z narodem wybranym w regularnych wojnach w latach 1948-49, 1956, 1967 i 1973. Egipt był wówczas liderem świata arabskiego i największą potęgą zbrojną w regionie, a mimo to każdą z tych wojen (wraz z sojusznikami i wsparciem technologicznym mocarstw) przegrał. Po porażce w wojnie Jom Kipur, Egipt spokorniał, a dzięki wysiłkom i pieniądzom USA zawarł pokój z Żydami w 1979 roku jako pierwsze państwo arabskie. Jego śladem podążyła jeszcze Jordania (1994), przez co Izrael jest w permanentnym stanie wojny tylko z trzema (licząc osobno Gazę formalnie należącą do Autonomii Palestyńskiej, ale w której rządzi Hamas) z sześciu sąsiadów. I choć granica jest otwarta, choć kraje współpracują ze sobą na szczeblu gospodarczym i wojskowym, a Izraelscy turyści masowo wypoczywają w kurortach typu Szarm el-Szejk (które zresztą sami zbudowali w latach 70. podczas okupacji Synaju), to daleko jest do tego, co np. Polska wypracowała z Niemcami. Większość przeciętnych obywateli obu krajów się nienawidzi (wyraźna przewaga niechęci jest po stronie egipskiej) i nie zmieniło się to przez ponad czterdzieści lat sponsorowanego przez USA pokoju. Film "Przyjeżdża orkiestra" - którego ten historyczny wstęp dotyczy - jest więc w jakimś sensie filmem nierealnym, ale jak każda bajka przynosi morał i piękną historię, która jest ukojeniem dla duszy.
- Zapytaj kiedy odjeżdża autobus (...), tylko uważaj!
- Na co?
- Nie wiem, po prostu miej oczy otwarte.
Jedynym skorym przełamywać lody jest, robiący za czarną owcę w zespole, żigolak Khaled (Saleh Bakri). To też niejako dzięki jego dezynwolturze muzycy wpadli w tarapaty. Zamiast pojechać do Petach Tikwa trafili do Bet Hatikwa. Niezorientowanym w temacie warto wspomnieć, że niektórzy Arabowie mają problem z wymawianiem litery "p", której odpowiednika w alfabecie arabskim nie ma. Jest to jednym ze stereotypowych żartów w Izraelu; w kinematografii poruszono go choćby w "Rock the Casbah" ("Chcesz do picia Bebsi?"). Eran Kolirin w wywiadach promujących film użalał się nad tym, że to nie w porządku, iż w kraju w którym jedna trzecia mieszkańców mówi po arabsku nie wszędzie są rozkłady na dworcach czy przystankach w innym języku niż hebrajski czy angielski i już samo to wskazuje izraelskim Arabom czy Palestyńczykom, że są obywatelami drugiej kategorii. Orkiestra przyjeżdża więc do malutkiego pustynnego osiedla Bet Hatikwa (po hebrajsku "Dom nadziei"). Tylko nadzieją mogą żyć tutejsi mieszkańcy. Na miejscu okazuje się, że nie dość, że nie ma tu arabskiego ośrodka kultury, to w ogóle nie ma żadnego ośrodka kultury. Ostatni autobus odjeżdża jeszcze za dnia, a hoteli nie wybudowano, bo dla kogo? Zmęczeni i zdystansowani Egipcjanie muszą poprosić o pomoc miejscowych, którzy - gdyby sytuacja miała miejsce w Aszkelonie czy Beer Szewie - pewnie by ich zignorowali albo wezwali policję, żeby intruzów zamknięto. Ale że w Bet Hatikwa nic się nie dzieje, to Izraelczycy oferują gościnę, bo zapewne już na tym etapie jest to jedno z największych przeżyć w ich życiu na pustyni Negew.
Od teraz mamy do czynienia z najlepszymi trikami (tak, trikami - niektóre wydają się być wyrachowanym zagraniem) scenopisarskimi i reżyserskimi jakie mogliby nam zaserwować Jim Jarmusch czy Aki Kaurismäki. Wydarzenia z tego osobliwego wieczoru są przedstawione praktycznie w czasie rzeczywistym, a dialogi obfite, bardzo naturalne i - co oczywiste - słodko-gorzkie. I tu moja odwieczna krytyka dystrybutorów - to nie jest komedia, choć kilka śmiesznych sytuacji miało miejsce. Zestaw aktorów robi piorunujące wrażenie. Jest tu kilka par, wokół których toczy się wątek i tak też jest zbudowany ten film. Para pierwszoplanowa to owdowiały podpułkownik Tawfiq Zacharya (Sasson Gabai) i rozwiedziona Dina (Ronit Elkabetz). Gabai to etatowy Arab w zachodnich produkcjach ("Rambo III", "Dom Saddama") i w takich rolach czuje się najlepiej. Zmarła przedwcześnie na raka Elkabetz to ikona izraelskiego nowego kina, ale i ceniona reżyserka kameralnych dramatów rodzinnych. Ostatnim jej filmem, aktorsko i reżysersko, był "Viviane chce się rozwieść", gdzie zresztą drugoplanową rolę miał Gabai. Co ciekawe, widziałem ponad dziesięć produkcji z Elkabetz i w każdej gra kobietę po przejściach lub kobietę nieprzejmującą się obyczajnością i ten miks zagrała też tutaj, lecz tylko w "Przyjeżdża orkiestra" widziałem ją więcej razy uśmiechniętą niż we wszystkich jej pozostałych filmach łącznie. Jeśli do tego dodać jej posągową urodę i uwodzącą chrypkę, to ciężko się od scen z nią uwolnić. Druga para to zastępca dyrygenta Simon (Khalifa Natour), który nie może wyjść z cienia Tawfiqa i ucieka przed problemami w tworzenie własnej kompozycji dla orkiestry oraz Itzik (Rubi Moskovitz) - miejscowy bez pracy i bez udanego małżeństwa. Trzecią parą jest wspomniany Khaled, który jest mistrzem teoretycznego podrywu i fajtłapa Papi (Shlomi Avraham). Jest jeszcze kilka mniej ważnych par, ale znamienne jest to, że i tak wszystko, co najważniejsze obraca się w różnych konfiguracjach w trójkącie Tawfiq-Dina-Khaled. Ktoś potrzebuje miłości, ktoś przygody na jedną noc, ktoś pogodzenia się ze swoją przeszłością, a ktoś znowu akceptacji. Jest jeszcze w tym filmie jeden zaskakujący trójkąt: Khaled-Papi-Yula (Rinat Matatov). Ci młodzi ludzie wzięli udział w jednej z piękniejszych scen romantycznych jakie widziałem w kinie. Cała scena została nagrana w jednym ujęciu kamery, a za tło muzyczne posłużył jej szlagier popularnego niegdyś w Izraelu Yigala Bashana. Wymyślić tę scenę, tak ją zagrać i wyreżyserować - chapeau bas! Co podnosi temu filmowi ocenę o jeden punkt wyżej, to niesamowita gra aktorska. Nie tylko weteranów (prócz wspomnianych także charyzmatyczny Uri Gavriel), ale też ówczesnych naturszczyków (Moskovitz, Matatov, Avraham) czy epizodycznych wyjadaczy (Tarik Kopty, Ahuva Keren). Za swoje kreacje Elkabetz, Gabai i Bakri otrzymali Ofiry ("izraelskie Oscary"), pomagając filmowi w zdominowaniu 2007 roku w kinematografii żydowskiej, który był bardzo głośny i to na całym świecie. W tym rozdaniu Ofirów rywalami "Przyjeżdża orkiestra" były przecież znane dobrze w Polsce: "Meduzy", "Twierdza Beaufort", "Dług", "Sekrety" i "MakaronikSam film był zgłoszony do wyścigu po Oscara, ale został zdyskwalifikowany ze względu na fakt, iż ponad 50% dialogów w filmie było w języku angielskim. Będąc jeszcze przy języku warto zwrócić uwagę na błędny dialekt filmowych Egipcjan. Jako że grali ich izraelscy Arabowie oraz Palestyńczycy, to posługiwali się dialektem palestyńskim, a nie egipskim.
"Przyjeżdża orkiestra" ukazuje nam, że uniwersalna potrzeba miłości czy nawet tylko rozmowy łączy wszystkich, a zwłaszcza wrogów, którzy są zafascynowani drugą stroną. A jeśli już nie są wrogami, to chcieliby chociaż mieć równe prawa. Muzułmańscy Arabowie w Izraelu mimo wielu nieznanych w szariacie wolności wciąż są dyskryminowani, nawet tym niby nieistotnym brakiem informacji w ich języku, a Żydzi praktycznie nie mogą egzystować w państwach arabskich. Przewijająca się w filmie klasyczna muzyka arabska jest dodatkowym zalążkiem porozumienia. Izraelczycy ją uwielbiają i umieją odczuwać choćby dlatego, że - tak jak Arabowie - są Semitami. Nie mają jednak pomysłu jak to wykorzystać dla wspólnych celów, podobnie jak Simon nie ma pomysłu na finał swojej uwertury do koncertu. Choć większość z bohaterów stara się rozpaczliwie zakończyć ten wieczór w pozytywny sposób, to być może jeszcze jest za wcześnie na to w obu społeczeństwach. Może takie relacje powinny być jak wspomniane zakończenie uwertury - proste, zwykłe, bez rozmachu i... pełne samotności.
Udostępnij: