Recenzja filmu

Garfield (2024)
Mark Dindal
Joanna Węgrzynowska-Cybińska
Chris Pratt
Samuel L. Jackson

Mleko krzepi, Garfield - nie

Co ma "Garfield" Marka Dindala? 101 minut, niezapamiętywalną historię i zawiedzione oczekiwania rzeszy nostalgików. Trochę przypał, co?
Mleko krzepi, Garfield - nie
Okej, teraz coś powiem. Po ponad 15 latach prób producentów owocujących sześcioma filmami pełnometrażowymi, reasumując wszystkie aspekty kwintesencji tematu, dochodzę do fundamentalnej konkluzji: Garfield jest zwyczajnie nieekranizowalny. Nie da się tego zrobić, to jest niemożliwe. Nie chodzi nawet o to, że każdy dotychczasowy film sygnowany mordką z wąsami ścigał się o Złotą Malinę. Gruby rudy malkontent, protagonista nieskończonej ilości komiksów, animacji, gier wideo, koszulek, kubków i cytatów na zdjęciach w tle kociar z twojej okolicy po prostu nie jest odpowiednim bohaterem pełnometrażowej kinowej rozrywki. Przeciwnie; fenomen postaci nabazgranej ręką Jima Davisa opiera się na jego nie-rozrywkowości; niewzruszeniu światem, maksymalizacji bezczynnego komfortu, zblazowaniu nabytym przez nicnierobienie. Garfield jest idealnym kontrapunktem dla pędzącej rzeczywistości, naturalnym nemesis korporacyjnej Ameryki. Co ma zrobić jutro, robi pojutrze. Resentyment do życia dachowca (czy też dawno zapomnianej ”prawdziwej natury”) topi w fałdach wygodnickiego fotela suburbiów klasy średniej. W końcu, jest definiowany jedynie przez trzy elementy: swój kolor, ogromny apetyt i jednowymiarowy, trawestujący wszystko charakterek. Garfield to urocza klisza, która od dziesięcioleci idealnie sprawdza się w krótkich, czteroplanszowych gazetowych anegdotkach. W niemal dwugodzinnych filmach fabularnych – eufemistycznie mówiąc, trochę mniej.



We wchodzącym właśnie na ekrany kin "Garfieldzie" szybkie résumé własnej osoby przedstawia do kamery stojący na dwóch nogach kocur – łamanie czwartej ściany w prologu, autorska sygnatura postmodernistycznego potencjału serii, zwykle wprowadza w zmieniony jedynie ozdobnikami kontekst. Tym razem jest to współczesny rok 2024, a więc i czas pędzącej digitalizacji, który musi owocować udoskonaleniem technik leniuchowania. Po krótkim wstępie Garfield (Chris Pratt) wyciąga telefon, zamawia lasagne (wiadomo), a następnie odpala kompilację słodkich kotków na subskrybowanym Miaufliksie. W międzyczasie biegnie przez niezbędne do odświeżenia oczywistości: „kocham jedzenie, nienawidzę poniedziałków, jestem ironistą i mieszkam ze swoimi podwładnymi. #relatable #cutekitten”. Odhaczone? Odhaczone – notują panowie w garniturach z wyhaftowanym logiem Sony na piersi, po czym zamykają scenopisarski brulion. Można się już przestać przejmować charakterologiczną podbudową i wrzucić wykręcający dolary symbol popkultury w kolejną generyczną opowiastkę.



"Garfield" Marka Dindala sięga po „całkowicie nową opowieść, której jeszcze nie słyszeliście", co, wypowiedziane ustami protagonisty, trzeba raczej rozumieć jako "autor Jim Davis nie miał z tym filmem nic wspólnego". Punktem wyjścia jest tutaj z jednej strony opowieść o tożsamościowych korzeniach rudego kanapowca, z drugiej – całkiem współczesne rozliczenie z ignorowaną dotąd przeszłością. Garfielda poznajemy więc jako małą słodziaśną kulkę z wielkimi oczami, na chwilę po porzuceniu przez ojca, „który poszedł tylko do sklepu” i jakoś nie wrócił. Przymilny samotnik-zwierzak trafia w końcu na łasego na przymilanie samotnika-człowieka Jona (Nicholas Hoult). Resztę historii już znacie – stara jak świat opowieść o kocie adoptującym swojego właściciela. Fast-forward rok 2024. Zgorzkniały kot salonowy wraz z wiernym psem Odiem (Harvey Guillen) zostaje porwany przez złe oprychy na zlecenie arcyzłej kocicy Jinx (Hannah Waddingham). Aby zapewnić sobie powrót do czasów domowej błogości, Garfield musi zjednoczyć się ze swoim nieobecnym ojcem Viciem (Samuel L. Jackson) i wspólnie dokonać wielkiego skoku na mleczarnię. Emocjonalnym szkieletem klasycznego heist movie okazuje się więc przepracowanie międzykociego tabu i niechętne wyprostowanie nadgryzionej krzywdą relacji.



Rozegranie większości filmu poza pańskim salonem na korzyść kocich porachunków wiąże się ze sporym ryzykiem. Jednym z nich jest chociażby konieczność stępienia sarkastycznych pazurów bohatera. Szydercze usposobienie Garfielda ma swoje źródło w oczywistej bezkarności – "świat ludzi" nie rozumie jego docinek, co daje kotu komfort nieskrępowanego wyrazu, ale i pozycję domowego masterminda, rozgrywającego życie domowe podług swoich nieskomplikowanych potrzeb. Z tym wypadku ostry komediowy wyróżnik scenarzyści sprzedają za obietnicę wewnętrznej przemiany. No i spoko, pod warunkiem, że wystawianie Garfielda na pogłębiające jego charakter wydarzenia nie będzie skutkowało transformacją w kogoś zupełnie innego. W tym przypadku – w szablonowe emploi grającego go Chrisa Pratta. Bohater filmu Dindala ma co prawda rude futro i bezdenny żołądek, ale równie dobrze mógłby mieć ciałko z utwardzonego plastiku tropem bohatera Lego Przygody albo nosić czerwoną czapkę włoskiego hydraulika z "Super Mario Bros". Prattowski dubbing zawłaszcza charakterologiczne pryncypia Garfielda, dostosowując je nie tylko do strefy komfortu samego aktora, ale też (patrząc szerzej) do reprodukowanego przez współczesne kino familijne wzorca, lansującego jednakowy typ protagonisty; trochę niezdarnego, ale wiecznie gotowego do działania, trochę ironicznego, ale o gołębim sercu. Efektem okazuje się dziwaczny szok poznawczy. Oto wierny towarzysz całych pokoleń „zdolnych, ale leniwych”, rozkochany w nieróbstwie i prokrastynacji kot z entuzjazmem ściga się po dachach pociągów, fruwa na bezzałogowych dronach i przeciska się przez kanały wentylacyjne w takt motywu muzycznego z "Mission: Impossible". Dlaczego? Wie to pewnie tylko prorok o licu kolumn z Excela, który rozumie, że współczesne dzieciaki trzeba ostrzeliwać bodźcami do nieprzytomności, nawet za cenę wypłukania tożsamości własnego produktu.



Nie sugerujcie się też dostępną w polskich kinach oryginalną wersją językową "Garfielda" z polskimi napisami. Dla widza, który skończył już przedszkole, seans przywoła wspomnienia traumatycznych przedpołudni z MiniMini albo innym Disney Channel, gdzie podkręcone wysokie częstotliwości i slapstickowa durnota idzie za rękę z wydeklamowanym morałem o uniwersalnych wartościach. Wszystko w przestrzeniach (a jakże!) tekturowego, liniowego świata, ograniczonego do kilku nudnych lokacji i paskudnego artworku, jak gdyby rodem z komputerowo generowanych obrazów bezpłciowego Open AI. Do tego dodać tylko odgrzewany na piątej stronie fizyczny humor spod znaku Hanna-Barbera, szczyptę przestrzelonego, leniwego dowcipu sytuacyjnego i troszkę przerażająco bezkształtnych modeli postaci, kojarzących się chyba najbardziej z dwunogimi Yeti przyozdobionymi warstwą kolorowego futerka. Pomieszać, nałożyć na talerz i podać gawiedzi kolejny wykalkulowany produkt wielkiego studia, które wie, że dzieci i tak wyciągną rodziców na film o słodkim koteczku.

Komiksy o Garfieldzie miały wszystko. Od skompresowanego dowcipu po ikoniczne one-linery. Kilkudziesięciominutowe telewizyjne produkcje Phila Romana miały swój wywrotowy potencjał. Nawet te kiepskie filmy live action miały przynajmniej Billa Murraya, który jak nikt czuł urok ciętego humoru i stetryczałego zblazowania swojego bohatera. Co ma "Garfield" Marka Dindala? 101 minut, niezapamiętywalną historię i zawiedzione oczekiwania rzeszy nostalgików. Trochę przypał, co? Spokojnie, w sequelu na pewno postarają się bardziej… ;)
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones