Reżyser z premedytacją i dużym wyczuciem ogrywa gatunkowe schematy. Jego film raz zbliża się do klasycznej romantycznej komedii dla pensjonarek, by po chwili zaskoczyć nas sceną rodem z "komedii
Z niemal wszystkimi komediami romantycznymi z Hollywood jest ten sam problem. Mimo obowiązkowej gwiazdorskiej obsady, większość z nich jest mało romantyczna i zupełnie pozbawiona dowcipu. "500 dni miłości"Marca Webba należy do szlachetnych wyjątków, które potwierdzają tę niepisaną regułę. Komediowy debiut Amerykanina ma w sobie tyle świeżości i uroku, że nawet sporadyczne potknięcia realizatorów nie psują obrazu całości. Tom (Joseph Gordon-Levitt) i Summer (Zooey Deschanel) wyglądają jak para z obrazka. On ma wygląd nastolatka i urok zakochanego kundla, ona z kolei – czar małej kokietki i magnetyzm, który sprawia, że wodzą za nią oczy większości facetów. Także oczy Toma śledzą każdy krok urodziwej brunetki, co staje się początkiem ich osobliwego związku. Osobliwego, bo zbudowanego na charakterologicznych rozbieżnościach i różnicach zdań. Chociaż dzielą ze sobą miłość do muzyki z serialu "Nieustraszony", zdecydowanie więcej ich różni, niż łączy. Dwudziestokilkuletni chłopak jest niepoprawnym romantykiem. Wychowany na brytyjskich piosenkach pop i błędnej interpretacji "Absolwenta"Mike'a Nicholsa Tom wierzy w braterstwo dusz, drugą połówkę jabłka i całą resztę miłosnego mitu wykreowanego przez popkulturę. Summer z kolei nie czeka na wielkie uczucia, a w związkach preferuje raczej niezobowiązujące relacje. On jest z Wenus, ona z Marsa, a mimo to spotykają się na jednej orbicie, by wspólnie doprowadzić do zderzenia, które wywróci życie ich obojga. W "500 dniach miłości" ich historia opowiedziana zostaje w sposób dość nietypowy. Webb odwraca schematyczny podział ról. Tęskne spojrzenia, marzycielskie ochy i achy wydobywa z siebie nie młodziutka niewiasta, ale rezolutny Tom grany przez Josepha Gordona-Levitta. Ten niepozorny scenariuszowy zabieg okazuje się zbawienny dla filmowej opowieści. Nie tylko dlatego, że spycha nas ze ścieżek wydeptanych przez twórców tysięcy komedii romantycznych – dzięki zamianie ról reżyser ukazuje nam osoby, a nie zlepek płciowych stereotypów. "Są dwa typy ludzi: kobiety i mężczyźni" – zauważa dowcipnie narrator "500 dni miłości". Tyle tylko, że u Webba to nie płeć określa człowieka, ale jego charakterologiczne ograniczenia i predyspozycje. Reżyser z premedytacją i dużym wyczuciem ogrywa przy tym gatunkowe schematy. Jego film raz zbliża się do klasycznej romantycznej komedii dla pensjonarek, by po chwili zaskoczyć nas sceną rodem z "komedii kumpelskich". Efekt takiego połączenia jest zaskakująco dobry. "500 dni miłości" naprawdę bawi. Dowcipne kreacje tworzą Joseph Gordon-Levitt i Zooey Deschanel, a reżyser nie boi się ryzykownych posunięć, takich jak wprowadzenie do filmu narratora czy filmowe parodie wplecione w strukturę filmu (rewelacyjny dowcip na temat kina Ingmara Bergmana). Opowiadając historię dwójki kochanków, zderza ze sobą sceny ckliwych miłosnych początków i bolesnych rozstań, a całość okrasza bardzo zmysłową muzyczną oprawą. Także dzięki temu "500 dni miłości" okazuje się obrazem poruszającym i zarazem dowcipnym. Wśród komediowo-romantycznej konfekcji jest to prawdziwa ozdoba, obok "Sztuki zrywania"Peytona Reeda jedna z najciekawszych prób reżyserskiego igrania z romantyczną komedią.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu