Recenzja filmu

Avengers: Koniec gry (2019)
Anthony Russo
Joe Russo
Robert Downey Jr.
Chris Evans

Mają rozmach, bracia Russo

"Koniec gry" to jednak nie tylko bezpośrednia kontynuacja historii przedstawionej w "Wojnie bez granic" - dzieło braci Russo jest jednocześnie zwieńczeniem całego Marvel Cinematic Universe,
Równo rok po słynnym pstryknięciu palcami przez Thanosa Avengersi powracają na ekrany kin, aby (stosownie do swojej nazwy) pomścić wszystkich tych, których szaleńczy plan tytana kosztował życie. "Koniec gry" to jednak nie tylko bezpośrednia kontynuacja historii przedstawionej w "Wojnie bez granic" - dzieło braci Russo jest jednocześnie zwieńczeniem całego Marvel Cinematic Universe, skrupulatnie budowanego od ponad dekady. A jeśli kończyć coś tak potężnego, to tylko z przytupem. Inaczej chyba nikt tego sobie nie wyobrażał.


Pokuszę się o stwierdzenie, być może hurraoptymistyczne, że ten gigantyczny cross-over miał na celu coś więcej niż tylko multiplikację zysków. W moim odczuciu jest to przede wszystkim ukłon w stronę rzeszy fanów, którzy wiernie oglądali poprzednie odsłony serii i dorastali razem z nią. Oglądając "Koniec gry" nie sposób nie odnieść wrażenia, że jest on po prostu formą podziękowania za tę wytrwałość i to chyba najlepszą z możliwych. Jak się bowiem okazuje, wytwórnia stopniowo dawkowała napięcie przez te wszystkie lata i najbardziej soczyste kąski zostawiła na sam koniec. Kiedy siedem lat temu zachwycaliśmy się tym, że obserwujemy aż szóstkę (sic!) superbohaterów w jednym filmie, wydawało się, że nic lepszego nie może nas już spotkać. Demolowanie Nowego Jorku z łatwością przyćmiła potem jednak genialna walka na lotnisku z "Wojny bohaterów" – tam twórcy wypuścili aż dwunastkę herosów i dodatkowo ustawili ich po przeciwnych stronach barykady. Zeszłoroczna "Wojna bez granic" jeszcze bardziej podbiła licznik postaci i zaprezentowała kolejną epicką potyczkę, tym razem na polach Wakandy. Ale nawet ona blednie przy tym, czym raczy nas dwudziesta druga część sagi.

Co najważniejsze, postawienie na ilość nie spowodowało jakiegokolwiek spadku na jakości produkcji. Marvel już od lat nie spada poniżej pewnego poziomu, a najnowszego z wypuszczonych przez niego produktów nikt wyjątkiem od reguły raczej nie nazwie. Solidna oprawa audiowizualna jest jednym z kluczowych atutów całego filmu. Od ścieżki dźwiękowej etatowego kompozytora Alana Silvestriego, poprzez zdjęcia i montaż, na efektach specjalnych skończywszy – wszystkie te elementy brawurowo zdają swój egzamin, a pracują przecież przez  aż 182 minuty. I choć u wielu ten rekordowy runtime budził obawy co do potencjalnej rozwlekłości, to wszystkie one nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Ba, nawet kolejna, czwarta już godzina nie sprawiłaby, że na ekranie wiałoby nudą.

Zadbali o to przede wszystkim scenarzyści, którzy odnaleźli idealną równowagę pomiędzy scenami dialogowymi a ujęciami walk, sprawiając, że film trzyma równe tempo przez całą swoją długość. Podobnie jak w "Wojnie bez granic" ze świecą przyjdzie nam szukać dłuższego wyhamowania akcji – ta bowiem tętni życiem nieprzerwanie aż do momentu jej rozwiązania. Łatwo jednak zauważyć, że nie jest ona taka sama jak w poprzednich "Avengersach". Tam świat za sprawą chaotycznej niczym w rollercoasterze sekwencji wydarzeń zmierzał ku nieuniknionej katastrofie. Tu jatka owszem jest, ale wzbogacona o nutkę nostalgii i dodatkowo zaskakująco poważnie podejmująca tematykę życia po życiu, z którym przychodzi się mierzyć tym, którzy ocaleli.

Rozterki z przeszłością, a przede wszystkim wyrzuty sumienia w związku z tym, czemu nie udało się stawić skutecznego oporu, są fundamentami, na których zbudowany jest głównie pierwszy akt "Końca gry", ale nie tylko. Zdaje się, że owa melancholijna otoczka aż ulewa się z nadmiaru patosu, ale w kontekście całego filmu okazuje się być konieczna, aby nadać mu właściwy kształt. Osiągany za jej pomocą tragizm doskonale współgra bowiem z komizmem, którego u Marvela zabraknąć oczywiście nie mogło. Powiem nawet więcej: tak ciętych one-linerów chyba jeszcze nie słyszeliście.


Umiejętność łączenia dwóch odmiennych stylów okazała się być kluczem do sukcesu całego filmu. Przede wszystkim pozwoliła bowiem braciom Russo skutecznie manipulować uczuciami widzów, nieustannie wprawiając ich w odmienne nastroje. Cyklicznie powtarzające się ekscytacja, śmiech, smutek, strach i zaskoczenie generują potężny ładunek emocjonalny, a Thanos jeden wie co nastąpi po czym. Można na tą przesadną eksploatację chwytów pod publikę zareagować sprzeciwem i do końca seansu coraz bardziej się na nią irytować. Można też jednak, i do tego zachęcam, po prostu pozwolić się porozpieszczać i opuścić salę kinową w przekonaniu, że lepszego końca tej ponad dziesięcioletniej gry wymyślić się nie dało.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"I fought my way out of that cave, became Iron Man, realized I loved you. I know I said no more... czytaj więcej
Wedle ponurej, internetowej przepowiedni 2019 miał być rokiem, w którym Marvel wypuści film DC, a DC... czytaj więcej
Dawno temu, w zagubionej pośród afgańskiej pustyni jaskini, narodził się bohater. Przy szczęku metalu, z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones