Recenzja filmu

Bardo, fałszywa kronika garści prawd (2022)
Alejandro González Iñárritu
Daniel Giménez Cacho

Bardzo

W "Bardo" od społecznych diagnoz i egzystencjalnych refleksji istotniejsza jest jednak forma, w jakiej reżyser je przekazuje. U Iñárritu nawet niepozorna scena dialogowa w mieszkaniu musi być
Bardzo
Z pokazu "Bardo, czyli fałszywej kroniki garści prawd" wyszedłem skołowany. Czułem się, jakbym powrócił z długiej, wyczerpującej podróży, która zasługuje na sprawozdanie w formie książki, względnie kilkudziesięciostronicowego eseju. Tymczasem festiwalowe terminy gonią, strona główna Filmwebu domaga się nowego materiału na duże zdjęcie, a internauci – jednoznacznej oceny. I weź tu, recenzencie, bądź mądry.

Gdybym miał podsumować nowy utwór Alejandra Gonzáleza Iñárritu jednym zdaniem, napisałbym, że w "Bardo" wszystko jest bardzo. Intensywność doświadczenia, jakie oferuje nam reżyser w trakcie seansu, może równać się jedynie z rozmiarami jego artystycznych pretensji. W dziewięciu przypadkach na dziesięć powyższe stwierdzenie brzmiałoby jak zarzut. Jednak w "Bardo" – dziele osobistym, zawierającym elementy autobiografii – zadęcie i słabość do efekciarskiej symboliki są w równym stopniu niezbywalnymi elementami osobowości twórcy, jak i bohatera. A że sam film przybiera formę strumienia świadomości, w którym swobodnie mieszają się teraźniejszość i przeszłość, sen i jawa, surrealizm i hiperrealizm, ów napuszony artyzm ma nawet swój urok.      

Bohaterem "Bardo" jest Silverio Gama (Daniel Giménez Cacho) – mieszkający w Los Angeles ceniony dziennikarz i dokumentalista, który po półtorej dekady imigracji powraca do rodzinnego Meksyku. Mężczyzna zostanie niedługo uhonorowany prestiżową międzynarodową nagrodą, dlatego krótkie odwiedziny w ojczyźnie mają być dla niego triumfalnym tournée po mediach i bankietach. Szybko okazuje się jednak, że na starych śmieciach Silveria zewsząd osaczają problemy. Rodacy nie dają zapomnieć, że porzucił swój kraj dla diabelskiego sąsiada z północy. W oczy zagląda strach przed starością i przemijaniem. Żona wypomina egoizm i złożenie najbliższych na ołtarzu kariery. Dorastające potomstwo – urodzone w Meksyku, ale wychowane w USA – zmaga się z kryzysem tożsamości. I jakby tego było mało, spokoju nie daje  wspomnienie tragedii sprzed lat. 

Powiedzieć, że Iñárritu mierzy wysoko, to nie powiedzieć nic. Autor "Birdmana" ewidentnie aspiruje do tego, aby jego nowy film był kiedyś stawiany w jednym szeregu z takimi ekranowymi przejażdżkami przez podświadomość bohaterów jak "Osiem i pół" Felliniego oraz "Tam, gdzie rosną poziomki" Bergmana. Już od pierwszej sceny, w której rzucająca długi cień tajemnicza postać wzbija się w przestworza i szybuje nad pustynią, przeczuwamy, że czterokrotny zdobywca Oscara zmierza w kierunku absolutu. "Bardo" to zarówno opowieść o wysokiej cenie sukcesu, diagnoza chorób, które od setek lat trawią Meksyk, wstrząsająca relacja ze świata nielegalnych imigrantów, rozprawa o wyższości fikcji nad prawdą, wreszcie medytacja nad śmiercią (wywodzący się z filozofii buddyjskiej tytuł filmu oznacza stan przejściowy między końcem życia a ponownymi narodzinami). Powyższa wyliczanka stanowi jednak zaledwie ułamek problematyki filmu. Można odnieść wrażenie, że w trakcie pisania scenariusza reżyser postanowił oczyścić głowę ze wszystkich, dosłownie WSZYSTKICH myśli, które przez ostatnie lata trzepotały w jego głowie. Odważna autoterapia czy raczej bezwstydna megalomania? Wszystko wszędzie naraz.

W "Bardo" od społecznych diagnoz i egzystencjalnych refleksji istotniejsza jest jednak forma, w jakiej reżyser je przekazuje. U Iñárritu nawet niepozorna scena dialogowa w mieszkaniu musi być starannie zaplanowanym długim ujęciem, w którym ruchliwa kamera Dariusa Khondjiego zagarnia dla siebie każdy wolny centymetr przestrzeni. Reżyser splata płaszczyzny rzeczywistości oraz urojeń tak płynnie i brawurowo, że nakręcony w podobnym stylu "Birdman" wygląda przy tym jak  skromna wprawka. Iñárritu potrafi przejść bez ostrzeżenia od pogadanki o napiętych stosunkach między USA a Meksykiem do bitwy zainscenizowanej niczym wodewil. Jeszcze lepsza jest kojarząca się z pamiętnym otwarciem "Łowcy jeleni" długa sekwencja imprezy na cześć Silveria zakończona szaleńczym tańcem przy dźwiękach "Let’s dance" Davida Bowiego w wersji a capella. Oglądając ją, wzdychałem ciężko, myśląc o kinomanach, którzy będą mogli obejrzeć film jedynie na Netfliksie.  


Trzeba to bowiem podkreślić: nawet na wielkim ekranie trzygodzinne przytłaczające "Bardo" stawia przed publiką poważne wymagania. Łatwo się zniechęcić, zwłaszcza gdy w każdej chwili można wcisnąć przycisk stop i kliknąć w kolejne okienko. Jeśli jednak wytrwacie do końca, istnieje szansa, że pod powiekami pozostaną Wam niezapomniane obrazy, pod czaszką będzie szaleć burza piaskowa, a może nawet uronicie łezkę. Powodzenia!        
1 10
Moja ocena:
8
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones