Recenzja filmu

Faust (2011)
Aleksander Sokurow
Johannes Zeiler
Anton Adasinsky

Stracone dusze

"Faust" to jeden z tych filmów, które stawiają odbiorcy wysokie wymagania, ale nie gwarantują, że wyjdzie on z kina "wstrząśnięty", "przejęty" albo "wzruszony".
Zwycięzca tegorocznego festiwalu w Wenecji nie będzie raczej przebojem kasowym. Ponad dwugodzinna adaptacja opus magnum Goethego, "Faust", to film niełatwy w odbiorze, przeładowany dialogiem, a w dodatku idący pod prąd kanonicznym interpretacjom. Jeśli więc poloniści chcą, by uczniowie zdali nową maturę, nie powinni ich zabierać do kina.

Aleksander Sokurow zachował się jak każdy wytrawny adaptator, wybierając z literackiego oryginału tylko to, co go interesowało. W przypadku rosyjskiego reżysera była to władza – przewodni temat jego wcześniejszych filmów o krwawych dwudziestowiecznych przywódcach ("Moloch" o Hitlerze, "Cielec" o Leninie oraz "Słońce" o cesarzu Hirohito). "Faust" stanowi niejako podsumowanie dotychczasowych rozważań twórcy "Aleksandry".

Kluczową postacią w dziele Sokurowa jest diabeł, w niczym nieprzypominający jednak uwodzicielskiego Mefistofelesa, który wyszedł spod pióra Goethego. Lichwiarz (Anton Adasinsky) to brzydki, odpychający pokurcz. Nie toczy on sporu z Bogiem, gdyż (jak stwierdza w jednej ze scen) Boga nie ma. Jest za to zło. W zepsutym, pozbawionym zasad świecie wybór diabła na przewodnika wydaje się jednak jedynym sensownym rozwiązaniem – tylko on zna tajemnicę istnienia i pozwala uwierzyć, że jest coś jeszcze. Układu z przedstawicielem sił nieczystych nie boi się zawrzeć nawet ksiądz.

U Sokurowa nie tylko zło wydaje się małe i pokraczne. Wątła i niewzniosła jest również miłość Fausta do Małgorzaty. Reżyser znacząco przycina wątek tej ostatniej – dziewczyna znika z ekranu tuż po tym, jak spędza noc z tytułowym bohaterem. Porzucenie Małgorzaty dużo mówi o Fauście. Żaden z niego romantyczny kochanek, tylko zwykły, dyszący z pożądania podrywacz. Władza, której tak bardzo pragnie, wcale nie jest mu potrzebna do ocalenia ludzkości. On chce się po prostu napawać własną mocą.

Aby móc w pełni docenić "Fausta", należy znać dobrze język niemiecki. W przeciwnym wypadku seans ograniczy się głównie do śledzenia napisów pod ekranem – jak wspomniałem na początku, ilość dialogów i prędkość, z jaką są momentami deklamowane – wydaje się przytłaczająca. Szkoda by było poświęcić dla nich pieszczące oko, ewidentnie wzorowane na dziełach flamandzkich mistrzów pędzla, obrazy zarejestrowane okiem kamery Brunona Delbonnela ("Amelia", "Across the Universe").

"Faust" to jeden z tych filmów, które stawiają odbiorcy wysokie wymagania, ale nie gwarantują, że wyjdzie on z kina "wstrząśnięty", "przejęty" albo "wzruszony". Dzieło Sokurowa jest do przemyśliwania.
1 10 6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones