Recenzja filmu

Final Fantasy VII: Advent Children (2005)
Tetsuya Nomura
Takeshi Nozue
Shin'ichirô Miki
Takahiro Sakurai

Siódemkowa powierzchnia płaska

W 1997 roku japońska firma komputerowa Square po trzech latach oczekiwania wydała siódmą część swojej najsłynniejszej sagi. "Final Fantasy VII", bo o tym tytule właśnie wspominam, z miejsca
W 1997 roku japońska firma komputerowa Square po trzech latach oczekiwania wydała siódmą część swojej najsłynniejszej sagi. "Final Fantasy VII", bo o tym tytule właśnie wspominam, z miejsca podbił serca graczy - słowa o nie tylko najlepszej grze RPG, ale także najlepszej grze w historii, nie wydawały się być na wyrost. Świetna fabuła, genialnie skonstruowane postaci i kilkadziesiąt godzin niezapomnianej przygody. Tym razem zarówno recenzenci, jak i gracze byli zgodni - siódma część "Ostatniej Fantazji" sprzedała się łącznie w liczbie ponad dziesięciu milionach egzemplarzy. Kwestią czasu było wobec tego wykorzystanie takiego sukcesu.

Siedem lat później, już po fuzji Square z Enix (znanego z serii Dragon Quest), ogłoszono projekt Kompilacji "Final Fantasy VII", mającej za zadanie, przy pomocy różnych mediów, rozwinąć świat znany z sagi Hironobu Sakaguchiego. O "Final Fantasy VII: Advent Children" mówiono jednak sporo wcześniej - co prawda, na początku w kontekście teledysku mającego za zadanie przypomnieć najważniejsze wydarzenia z gry, jednak nie było to zadowalające wyzwanie dla twórców, dlatego też postanowiono przekształcić projekt w pełnoprawny film animowany, będący kontynuacją przygód Clouda Strife'a. Co z tego wyszło?

Grafika zapiera dech w piersiach - zdecydowanie to pierwsza rzecz, która rzuca się na myśl po pierwszych minutach filmu. Gdyby mówić o samej pracy grafików, mielibyśmy do czynienia z absolutnym arcydziełem w historii kinematografii japońskiej. A jednak gra nie cechowała się zbyt skomplikowaną grafiką, a mimo to wciąż pojawia się na wysokich miejscach w rankingach - trudno więc brać to za argument. Muzyka nawiązuje do kompozycji znanych z dzieła na Playstation, a bardzo często to po prostu nowe aranżacje starych dzieł, w tym niezapomnianego "One Winged Angel". Wyjątkowo miłym zaskoczeniem jest fakt, że - mimo zakończenia regularnej współpracy ze Square - twórcą ścieżki dźwiękowej jest sam Nobuo Uematsu. Póki co, mogłoby się wydawać, że jest pięknie.

Pięknie jednak nie jest - jeśli ktoś spodziewał się równie skomplikowanej, rozbudowanej fabuły, co w grze "Final Fantasy VII", może się srogo zawieść. Ta jest jednak prosta jak budowa cepa - Cloud został wynajęty przez tajemniczego mężczyznę na wózku inwalidzkim, by powstrzymać dalsze działania trzech braci Kadaja, Loza i Yazoo. Mimo początkowych sprzeciwów, Strife w końcu przyjmuje propozycję. Okazuje się jednak, że bracia mają wiele wspólnego z Jenovą oraz Sephirothem. Do tego dochodzi nieuleczalna choroba Geostigma, pozbawiająca chorego wszelkich sił i... na takim opisie kończą się wszelkie skomplikowania fabuły. A gdzie dopracowane w każdym, najdrobniejszym szczególe wątki? Gdzie te kontakty interpersonalne, co prawda przypominające dosłownością "Między słowami," ale budujące w dużej mierze klimat gry? Niestety, od pewnego momentu ma się wrażenie, że film miał być okazją do pokazania możliwości komputerów, przy których pracują graficy. Scen walk jest o wiele, o wiele za dużo. A najgorszy jest fakt, że sami bohaterowie z gry pojawiają się właściwie tylko po to, by powiedzieć jedno słowo i wspomóc w walce, po czym równie szybko znikają. Wyjątkami są właściwie tylko Cloud, Tifa oraz Vincent (chociaż za niewykorzystanie wątku tego ostatniego należałoby udusić twórców, nawet mimo istnienia "Dirge of Cerberus: Final Fantasy VII"). Sephiroth wydaje się postacią doczepioną zdecydowanie na siłę, chyba że miał być wyłącznie symbolem pewnej doskonałości, jaką osiąga jedna z postaci - zgrzyt i niesmak jednak pozostają. Warto było się jednak zastanowić, czy jego pojawienie się, jak i obecność grywalnych postaci z oryginału na pięć sekund, tylko po to, by były, faktycznie miało sens. Zabawne wydaje się częste puszczanie oczka do widza, objawiające się między innymi noszeniem wstążki (ang. ribbon) przez głównych bohaterów - jeśli ktoś grał w grę, powinien pamiętać, że był to przedmiot, który bronił przed absolutnie wszystkimi negatywnymi zmianami statusu. To jednak nie wynagradza braków, których absolutnie nie da się tego wytłumaczyć różnicą między długością filmu a gry.

Krótko mówiąc - "Advent Children" może nazywać się kontynuacją siódmej części "Ostatniej Fantazji", przy czym warto dodać, że kompletnie wykastrowaną z klimatu. Duże brawa dla grafików i Nobuo Uematsu - to jednak za mało, stąd właśnie 5/10.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Od 2003 roku, kiedy studio Square-Enix ogłosiło decyzję o realizacji filmowej kontynuacji gry <b>"Final... czytaj więcej
Marcin Kamiński

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones