Recenzja filmu

Frankenstein (1931)
James Whale
Colin Clive
Mae Clarke

Nowe Stworzenia

Hasło: Frankenstein. Pierwszy obraz, który staje przed oczami? Olbrzym o kwadratowej głowie, zapadniętych policzkach i kołkach wystających z szyi. Nikt nie zaprzeczy, że to właśnie Boris Karloff
Hasło: Frankenstein. Pierwszy obraz, który staje przed oczami? Olbrzym o kwadratowej głowie, zapadniętych policzkach i kołkach wystających z szyi. Nikt nie zaprzeczy, że to właśnie Boris Karloff był tym kanonicznym wizerunkiem monstrum, który na zawsze zapisał się w świadomości widzów wszystkich pokoleń, stając się jednocześnie jedną z ikon dwudziestowiecznej popkultury. A przecież nazwisko Frankenstein nie odnosi się nawet do pozszywanej ze szczątków ludzkich bestii, tylko do jego stworzyciela...

Klasyczny obraz Jamesa Whale'a, który odegrał tak znaczącą rolę w kształtowaniu wizerunku nieśmiertelnej legendy, nie był bynajmniej wierną ekranizacją powieści Mary Shelley. Po raz pierwszy jednak, owa historia została przedstawiona na ekranie z takim rozmachem i w formie, która dla współczesnych bez cienia wątpliwości musiała być sporym szokiem. Nie tylko dla nich zresztą: sam pamiętam swój pierwszy seans w dzieciństwie i niezwykłe wrażenie, jakie wywarła na mnie osławiona scena z dziewczynką nad brzegiem stawu (w momencie premiery zresztą ocenzurowana, ze względu na swą drastyczność). Bo "Frankenstein" A.D. 1931 działa wyjątkowo intensywnie również dziś, nawet jeśli nie jest to już groza na miarę tej sprzed osiemdziesięciu lat. Niepokój kryje się tu w podpatrzonych u niemieckich ekspresjonistów zabawach ze światłem i cieniem, w gotyckiej atmosferze i posępnych scenografiach. Wciąż niezmiernie sugestywna kreacja Karloffa powoduje ciarki, jak i budzi współczucie, a sławetny okrzyk "It's alive!" wcielającego się w Henry'ego Frankensteina Colina Clive'a nadal brzmi równie bluźnierczo i obłąkańczo. Może dzięki właśnie tym nieprzemijającym walorom bez trudu można przymknąć oko na nadekspresyjną grę aktorów, wówczas będącą czymś całkowicie naturalnym, czy na pewne naiwności scenariusza. I choć wielu później próbowało, nikomu nie udało się przyćmić legendy tej "najprawdziwszej z prawdziwych" wariacji na temat prometeuszowskiego mitu. A przecież po drodze mieliśmy jeszcze serię produkcji Hammer Films oraz groteskową facjatę obudzonego z wiecznego snu Roberta De Niro w superprodukcji Branagha.

Oszałamiający sukces dzieła Whale'a pociągnął za sobą szereg kontynuacji, ale tylko jedna z nich swym poziomem dorównywała oryginałowi. Nakręcona cztery lata później "Narzeczona Frankensteina" w opinii wielu krytyków okazała się pozycją znacznie pełniejszą i dojrzalszą niż jej poprzednik, będąc jednocześnie doskonałym uzupełnieniem przedstawionej w nim historii. Z tego też powodu dla każdego marudera, który nie miał jeszcze okazji zapoznać się z pierwszą wielką adaptacją sennego koszmaru Shelley, "double feature" jest jak najbardziej wskazany.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Napisana w 1818 roku legendarna książka Mary Wollstonecraft Shelley opatrzona tytułem "Frankenstein,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones