Reżyserka nie chciała dokonać miliardowej reinterpretacji pisarza, a raczej ożywić go, odnaleźć źródło tej podświadomej bliskości, którą poczuła w dzieciństwie. Dostajemy w efekcie film niezwykle
Kino biograficzne kojarzy się jak najgorzej. Nic w tym dziwnego, traumy polskich zmagań z bohaterami historii, takich jak "Człowiek, który został papieżem", "Piłsudski", "Maria Skłodowska-Curie", czy obie dwudziestopierwszowieczne biografie Fryderyka Chopina nie leczą się łatwo. Smętne odczytywanie wytartych formułek, scenariusze pisane, tak by nie urazić opiekunek wycieczek szkolnych i zadowolić Ministra Edukacji, oraz ciągłe przypominanie, że Iksiński wielkim Polakiem był (przeplatane jakimś romansem i kilkoma ocenzurowanymi napomknięciami o słabościach). Tworzenie takich produkcji jest niezwykle wygodne, zapewnia zarówno łatwe dofinansowanie, jak i sporą frekwencję, nie wymaga za wiele wysiłku ani kreatywności, a i aktorom za tego typu jasełka czasem jakieś nagrody wpadają, więc skompletowanie gwiazdorskiej obsady to bułka z masłem. Bywa jednak, że reżyser ma większe ambicje, własną wizję i myśli, które chce przekazać, a zasłużony protagonista jest dla niego faktycznie istotny i nie pełni jedynie rolę marketingowej krowy do wydojenia. Do tej drugiej grupy twórców od lat należy Agnieszka Holland, a "Franz Kafka" stanowi tego najlepszy przykład.
Przyszła laureatka czterech Złotych Lwów w twórczości Kafki zakochać się miała już jako nastolatka. Jak mówiła w rozmowie w Variety, poczuła z nim wyjątkową więź, czytając wydaną korespondencję pisarza i jego biografie, zaczęła traktować twórcę "Przemiany" jak brata; obdarzonego wyjątkowym talentem, ale też wrażliwego i potrzebującego opieki. To ta parasocjalna i ponadczasowa relacja pchnęła ją do studiów na praskiej FAMU, nauki języka i związania się z Czechami. W listopadzie 1980 roku, niewiele po sukcesie "Gorączki", wspólnie ze swoim ówczesnym mężem, czeskim reżyserem filmowym i teatralnym Laco Adamikiem, wystawiła w Teatrze Telewizji "Proces". Od tamtej premiery upłynęło już więcej czasu, niż trwało całe ziemskie życie Kafki, a Holland w tym czasie przemierzyła z kamerą Francję, RFN, czy Stany Zjednoczone, by rok po jego setnej rocznicy śmierci znów spotkać się z dziecięcym druhem.
Marlene Film Production
O Kafce napisane zostało nieskończenie więcej słów, niż on sam po sobie pozostawił, najtęższe umysły świata poświęciły jego twórczości niezliczone eseje i tomy, a twórczość – zwłaszcza, z jakiegoś powodu, "Zamek" – adaptowana była aż nazbyt licznie. Dlatego reżyserka nie chciała dokonać miliardowej reinterpretacji pisarza, a raczej ożywić go, odnaleźć źródło tej podświadomej bliskości, którą poczuła w dzieciństwie. Dostajemy w efekcie film niezwykle energiczny, a także chwilami przezabawny. Zamiast animizacji trupa, w banalnej ekranizacji Wikipedii – "Chopin, Chopin!", patrzę na ciebie – mamy tu do czynienia z przeplatającym linie czasowe seansem spirytystycznym, antropologicznie poszukującym człowieka w relacjach znajomych, wykładach przewodników i turystycznych atrakcjach. Już dynamiczna sekwencja montażowa poprzedzająca planszę montażową, w trakcie której zmieniają się kolorystyczne kody, a bohater przemienia się z dziecka w dorosłego i z powrotem, zaprasza nas do świata zmian i niejednoznaczności, niekoniecznie przykutego do klasycznie rozumianej temporalności. Całość składa się z czterech przeplatających się linii czasu i rzeczywistości. Przejdźmy się po nich po kolei.
Podstawą filmu jest mniej więcej chronologiczne przedstawienie wydarzeń z życia pisarza. Stanowi ono tutejsze odbicie typowego biopiku, gdzie towarzyszymy Franzowi (bardzo dobrze zagranemu przez mało znanego Idana Weissa) od pełnej konfliktów z rodzicami młodości do przedwczesnej śmierci na gruźlicę w podwiedeńskim hospicjum w Klosterneuburgu. Ten kręgosłup filmu prowadzi widza niczym przewodnik, przedstawiając motywy i tematy rozwijane w pozostałych warstwach. Niezwykle ważnym wątkiem jest tu asanacja praska, która staje się przyczynkiem do szerszego tematu relacji Franza z miastem, które nazwał w jednym z listów "mateczką, która ma pazury".
Marlene Film Production
Przełom XIX i XX wieku, to czas dramatycznego spadku odsetka ludności niemieckojęzycznej w Pradze, a także wzrastających prześladowań nie-czeskich mieszkańców miasta. Jednym z objawów bohemizacji metropolii była wspomniana asanacja, czyli prowadzona na wzór Paryża gigantyczna przebudowa stolicy. W jej ramach zrównano z ziemią niemal 400 tysięcy metrów kwadratowych, w szczególności całe getto żydowskie i przeprowadzono wielką akcję uwłaszczeniową w imię modernizacji oraz walki z przeludnieniem. Pisarz kochał i czuł nierozerwalną więź z miastem, które jednocześnie nigdy go nie akceptowało w pełni jako nie-Czecha. W filmie to poczucie obcości i odrzucenia we własnym domu – niezależnie, czy mówimy tu o Pradze jako takiej, czy relacjach z rodziną – jest wszechobecne. Pcha też interpretacyjne skojarzenia w kierunku komentarza Holland na temat jej osobistego życia i tego, jaki stosunek ma do niej wielu Polaków – niby w duchu "Oficera i szpiega" Polańskiego.
Pradze najmocniej dostaje się w drugiej najistotniejszej warstwie filmu, czyli we współczesności. Oto Franz cały czas czuje się obserwowany, przez ściany i judasza swojego niewielkiego pokoiku odczuwa obcy wzrok. To turyści odwiedzający praskie muzeum Franza Kafki i biorący udział w niezliczonych wycieczkach po mieście. Tadeusz Różewicz napisał dwie dekady temu wiersz "Tego się Kafce nie robi", w którym gorzko komentował podejście Czechów do pisarza, wychodząc od krytyki czterometrowego pomnika Jaroslava Róna. Nasz niedoszły noblista stwierdza tam "Franz Kafka zasłużył sobie na to / żeby nie stawiać mu pomników / nie produkować koszulek / podkoszulków filiżanek / chusteczek do nosa majtek". Dwadzieścia lat później jest jeszcze gorzej, imieniem prozaika nazywane są trawniki i burgerownie, a sam autor "Procesu" sprowadzany jest nad Wełtawą do roli misia z Krupówek.
Mozaikowa struktura dopełniona zostaje w filmie przenoszeniem się do świata literatury Kafki. Szkatułkowo zaadaptowana zostaje tu w szczególności "Kolonia karna", ale odwiedzamy też chociażby "Wyrok" i "Przemianę". Finalnym, przeplatającym całość elementem, wspomnianym już "poszukiwaniem", są krótkie "setki" i para-dokumentalne momenty. Całość zaaranżowana jest jakby skrawki materiału z reportażu o Kafce tworzonego pod koniec lat trzydziestych. Kolejni bohaterowie, zaraz po pojawieniu się w "głównej" opowieści, otrzymują moment na bezpośrednie opowiedzenie o Franzu przed kamerą – jedni korzystają z tego, by dodać konteksty i własne przemyślenia, inni uciekają, zasłaniając się natłokiem obowiązków. Ta "telewizyjna" kamera łamie jednak czasem decorum niewprawnym, Hongowskim wręcz zoomem spoglądając wewnątrz scen "biopkowych". Tak jak w prozie Kafki nie sposób jednoznacznie rozdzielić jego humor, autopsychoanalizę, fabułę i metaforę, tak w filmie wszystkie narracyjne oraz czasowe linie lubią się przenikać wbrew ustalonym wcześniej zasadom.
Marlene Film Production
Tak polifoniczna opowieść nie mogłaby się udać, gdyby nie wspaniała praca operatora Tomasza Naumiuka, a także montażysty Pavela Hrdlički. Duet ten stał już zresztą za "Imago" Olgi Chajdas i mimo różnych czasów oraz estetyk nie sposób zignorować podobieństwo energii obydwu produkcji – celebracji czerpania z młodości przy jednoczesnej świadomości bezcelowości egzystencji. Polski punk i germański modernizm jeszcze nigdy nie były tak blisko. Nasz świeżo upieczony narodowy kandydat do Oscara znajduje złoty środek między rozrywkowością, merytoryką oraz artystyczną brawurą. A że polskości w nim mniej niż w zeszłorocznej "Dziewczynie z igłą" Magnusa von Horna? Przynajmniej jak Jordan Loyd walczy w biało-czerwonych barwach.