Hamletka

Trzeba przyznać, że koncept "Scarlet" jest karkołomny. W swoim poprzednim filmie, "Belle" (2021), Hosoda miksował "Piękną i bestię" z historią wirtualnej gwiazdy pop i opowieścią o przemocy
Hamletka
Hamlet była kobietą i miała na imię Scarlet – przynajmniej jeśli spytacie Mamoru Hosodę. W swoim najnowszym filmie japoński animator bierze na warsztat dramat Williama Szekspira i odpina tak zwane wrotki. Film otwiera migawka wizyjnych scen, które dają przedsmak tego, co przygotował dla nas twórca: jest postapokaliptyczny krajobraz, nad którym zamiast chmur faluje wzburzony ocean, jest sunąca przez niebo sylwetka gigantycznego smoka, jest różowowłosa dziewczyna tonąca w morzu trupich rąk… Spokojnie, to nie Wy czytaliście "Hamleta" nieuważnie, tylko Hosoda traktuje Szekspirowską tragedię zaledwie jako punkt wyjścia.

Oczywiście dżenderowe fikołki z Hamletem w roli głównej to nic nowego – co najmniej od czasu, gdy w księcia Danii wcieliła się Sarah Bernhardt. Kiedy Hosoda zaczyna wreszcie opowiadać historię od początku, przez chwilę wydaje się nawet, że czeka nas Hamlet względnie standardowy, po prostu z kobietą w roli głównej. Reżyser ubiera kostium historyczny i zabiera nas do Danii, na zamek króla Amletha, gdzie mieszka jego ukochana córka imieniem Scarlet. Imię i płeć bohaterki się nie zgadza, ale reszta już tak: królowa Gertruda spiskuje za plecami męża z jego bratem Klaudiuszem, a wokół krzątają się postacie, w których z czasem rozpoznamy Poloniusza i Laertesa, Gildensterna i Rozenkranca, Korneliusza i Woltymanda. Fabuła robi jednak woltę, kiedy Scarlet umiera przed piętnastą minutą filmu, nie dokonawszy zemsty na bratobójczym wuju. Reszta akcji będzie toczyć się w zaświatach, gdzie dziewczyna postanowi kontynuować swoją misję.
 
Zgadza się to o tyle, że "Hamlet" to jedna z klasycznych opowieści o rewanżu, a "Scarlet" można przecież określić jako rodzaj "kina zemsty". Tytułowa bohaterka jest w końcu tak zafiksowana na idei krwawego odwetu, że nie chce jej porzucić nawet po śmierci. Ot, skrajny przypadek zaburzonego work-life balance’u – po prostu za "work" robi tu "praca zemsty": przemierzanie świata z zaciętą miną i dłonią zaciśniętą na rękojeści miecza. Monomania bohaterki zostanie jednak wystawiona na próbę – przez zagadkę ostatnich słów jej ojca i przez spotkanie z innym nieszczęśnikiem błąkającym się po zaświatach.

Kraina, w której toczy się akcja "Scarlet", to bowiem miejsce poza czasem: na drodze duńskiej księżniczki niespodziewanie staje więc sanitariusz Hijiri, przybysz ze współczesnego Tokio. Hosoda inscenizuje tu starcie postaw: dziewczyna z przeszłości, która przysięgła zabić, kontra chłopak z przyszłości, który przysiągł ratować. W filmie Japończyka zmarli przemierzają pustkowie na oparach swojej najsilniejszej życiowej motywacji, stając się nośnikami idei, symbolami – ale wciąż mogą się zmienić. Właśnie pod wpływem Hijiriego bohaterka zacznie dostrzegać, że zemsta ma swój rewers: przebaczenie. Pytanie tylko, komu i co będzie musiała wybaczyć – i czy reżyser udźwignie ciężar odpowiedzi.

Trzeba przyznać, że koncept "Scarlet" jest karkołomny. W swoim poprzednim filmie, "Belle" (2021), Hosoda miksował "Piękną i bestię" z historią wirtualnej gwiazdy pop i opowieścią o przemocy domowej. Teraz miesza jeszcze bardziej, zderzając ze sobą jeszcze bardziej nieprzystające elementy. Rycerskie bitwy rodem z widowisk fantasy, scena tańca hula, cytaty z "Boskiej komedii" Dantego, wyskakująca tu i ówdzie szamanka voodoo, przemierzające pustynię karawany prześladowane przez bandy rozbójników, musicalowa sekwencja na ulicach Tokio… W efekcie zaświaty, po których włóczą się bohaterowie, przypominają pobojowisko kultury, czyściec albo śmietnik, gdzie "rozmawiają" ze sobą teksty i artefakty, motywy i konwencje. Zamiast fascynującego dialogu dostajemy jednak raczej filmową Wieżę Babel.

W "Scarlet" zawodzą dwa zwyczajowe filary kina Hosody: z jednej strony emocja, z drugiej animacja. W najlepszych filmach anime jedno zwykle pracuje na drugie w taki sposób, że nawet najbardziej mętna intryga potrafi z laserową precyzją ukłuć w serduszko, poruszyć i zachwycić. Nie tym razem.

"Scarlet" pozornie bazuje na prostym schemacie: śledzimy podróż dwójki bohaterów, którzy powoli zaprzyjaźniają się, przemierzając wrogie, tajemnicze terytorium. Szkopuł w tym, że zagadkowa natura zaświatów skutecznie pozbawia film stawki. Nie bardzo wiadomo, jaką "misję" ma wykonać tu bohaterka. Nie bardzo wiadomo, według jakich reguł musi grać: w jednej chwili własnoręcznie pokonuje cały oddział wrogich rycerzy, a już za moment przegrywa pojedynek jeden na jeden z nieuzbrojonym przeciwnikiem. Co gorsza, Hosoda snuje opowieść bardzo epizodycznie, w trybie "i wtedy, i wtedy, i wtedy…". To problem, bo kolejne perypetie nie wynikają z siebie nawzajem, opowieść nie nabiera impetu na kształt kuli śnieżnej, tylko skacze sobie z kwiatka na kwiatek, co rusz się restartując. Brakuje też emocjonalnego "kleju", który pozwoliłby zignorować ten szarpany rytm i podążyć za bohaterką przez nawet najbardziej absurdalne przygody. Scarlet wciąż płacze, krzyczy, lamentuje – ale to tylko puste gesty. 

I tu przechodzimy do drugiej strony równania. Jestem pewien, że wiele można by "Scarlet" wybaczyć, gdyby film był po prostu… ładniejszy. Pięknie narysowana emocja, pięknie zanimowana mimika albo język ciała wystarczą nieraz za tysiąc słów, potrafią wyprasować niejedną scenariuszową zmarszczkę. Niestety "Scarlet" nie dorasta pod tym względem do poprzednich filmów Hosody. Trudno powiedzieć, czy winne są budżetowe ograniczenia, postępująca cyfryzacja anime czy jeszcze coś innego. Grunt, że szkicowa, niepewna "kreska", niedookreślone modele i bladobrązowa paleta kolorystyczna sumują się w efekt wizualnej nijakości. Jak wielkie ma to znaczenie, widać w sekwencji finałowej konfrontacji Scarlet z Klaudiuszem, w której nagle animacja nabiera płynności, szczegółu, charakteru. Film wreszcie zaczyna wyglądać, uwodzić. Szkoda tylko, że jest już grubo za późno, żeby nadrobić zaniedbania. Hosoda zwlekał z tym jak Hamlet ze swoją zemstą. O jedną pożyczoną od Szekspira rzecz za dużo.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?