Stary, już nie jary

Indiana Jones powraca. Już po raz czwarty przywdziewa legendarną fedorę, skórzaną kurtkę, ujmuje nieodzowny pejcz i rusza na spotkanie przygodzie w najnowszej części słynnej serii reżyserii
Indiana Jones powraca. Już po raz czwarty przywdziewa legendarną fedorę, skórzaną kurtkę, ujmuje nieodzowny pejcz i rusza na spotkanie przygodzie w najnowszej części słynnej serii reżyserii Stevena Spielberga. Tylko czy mamy tu rzeczywiście do czynienia z wielkim, historycznym comebackiem? Czy raczej żenującą próbą zarobienia na legendarnej postaci? Akcja filmu rozgrywa się w czasie zimnej wojny w 1957 roku, czyli dziewiętnaście lat po „Ostatniej Krucjacie”. Nasz bohater (Harrison Ford) wiedzie spokojne życie zwykłego, podstarzałego wykładowcy, kiedy na jego drodze staje młody buntownik na motocyklu – Mutt (Shia LaBeouf), który składa Indy’emu propozycję nie do odrzucenia. Razem wyruszają na poszukiwania „najświeższego” artefaktu: legendarnej Kryształowej Czaszki, jednak – cóż za niespodzianka! – nie pozostają w tym zadaniu osamotnieni. Poważnym konkurentem na drodze do upragnionego celu okazuje się rosyjska agentka Spalko (Cate Blanchett), która wraz z towarzyszami niestrudzenie depcze Indianie po piętach… Jak widać, „Królestwo...” bez problemu wpisuje się kanon przygód słynnego archeologa. To prawda, koncepcja pozostała w niemal stu procentach niezmieniona – mamy rozchwytywany artefakt, mamy owładniętego żądzą władzy/pieniędzy/wiedzy (niepotrzebne skreślić) przeciwnika, mamy też kilku mniej lub bardziej zaufanych sprzymierzeńców i będącą symbolem przygody, porywającą muzykę Johna Williamsa. Jednak mimo to, coś w tym filmie nie gra. Coś sprawia, że to już nie jest oglądany na jednym tchu obraz, jak te sprzed laty, ale lekko nużący, momentami irytujący sequel, powstały chyba z założenia wyłącznie w celach komercyjnych, w nadziei na pobudzenie dawnej fali popularności. Osobiście w pamięć bardzo zapadł mi jeden z pierwszych cytatów głównego bohatera – pełne zawodu „Myślałem, że było bliżej”, kiedy to Indy, źle wyliczywszy odległość, zamiast na rozpędzony samochód spada na ziemię. I takie wrażenie ma się już do końca filmu – jakby Jones za każdym razem chciał powiedzieć „Myślałem, że było niżej”, „Myślałem, że będzie prościej„. Albo po prostu „Kiedyś wychodziło mi to lepiej”. Bo niemal razi w oczy fakt, że to już nie jest ten sam Indiana, jakiego mieliśmy przyjemność oglądać kiedyś. I nie chodzi nawet jedynie o sprawność fizyczną, choć to jej chyba głównie bohaterowi (czy raczej samemu Harrisonowi?) brakuje. Nawet humor Indiany, choć generalnie trzyma jako taki poziom, momentami całkiem zanika i zmienia naszego ulubieńca w nieco sztywnego staruszka z żenującym pejczem, będącego cieniem samego siebie sprzed lat. Trzeba wspomnieć, że nawet od strony technicznej film na wyżyny też stanowczo się nie wznosi. Muzyka Williamsa co prawda po raz kolejny oczarowuje widza, aktorstwo z reguły jest poprawne, a zdjęcia Kamińskiego i montaż także zasługują na pochwałę. Ale z drugiej strony większość tanich efektów specjalnych wzbudza politowanie zmieszane z niedowierzaniem, a scenariusz trąci nudą i brakuje mu zarówno zwrotów akcji, jak i nawet generalnego pomysłu. Bo to, ku czemu zmierza ten film, jest najzwyczajniej żałosne. Kiedy zdałam sobie sprawę, jak dalej potoczy się przygoda bohaterów w tej ekranizacji, przez chwilę wydawało mi się, że może mam problemy z dedukcją. UFO, proszę państwa? Wiem, że poprzednim filmom o Indianie zdecydowanie brakuje do realizmu, wiem, że Arki Przymierza i Święte Graale też nie chadzają sobie zwyczajnie ulicą, ale ich niestworzone właściwości zazwyczaj miały źródło w jakichś pasjonujących legendach sprzed wieków, co sprawiało, że istniała jakakolwiek szansa w uwierzenie w to, co dzieje się na ekranie. No i przede wszystkim wpasowywały się w ten film. A kryształowe ufoludki i stalowe, wyprzedzające nawet nasze czasy konstrukcje statków kosmicznych, rzekomo umieszczonych pod ziemią setki lat temu, pasują do Indiany Jonesa jak pięść do nosa. To film przygodowy, co zezwala na legendarne Arki i Graale, ale – przynajmniej w mojej opinii – nie dopuszcza sekwencji w stylu kiepskich filmów science-fiction rodem z "Marsjanie atakują" czy "Obcego". Reasumując, „Królestwo...” nie dorasta do pięt swoim trzem poprzednikom. Ośmieliłabym się może nawet powiedzieć, że żałuję, iż Lucas i Spielberg zdecydowali się po tylu latach na tę (zbędną?) kontynuację. Tyle, że… to wciąż jest Indiana Jones. Nie ten sam, bo już podstarzały, momentami rozwlekły i lekko wymuszony, ale to wciąż on, w kapeluszu i skórzanej kurtce, z pejczem, zawadiackim uśmiechem i mnóstwem przygód. I jeśli ktoś (tak jak ja) obejrzał ten film właściwie głównie po to, by zobaczyć, jak trzyma się jego ulubieniec sprzed lat, po prostu spotkać go po raz kolejny, to żałował tych dwóch godzin raczej nie będzie. Choć poczucie niedosytu po opuszczeniu sali kinowej pojawić się może.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Już nie trylogią, ale - jak niektórzy próbują nazywać - tetralogią jest opowieść o słynnym archeologu -... czytaj więcej
O czwartej części przygód najbardziej rozpoznawalnego doktora archeologii wiele opinii usłyszałem i... czytaj więcej
Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że wykreowany przez George'a Lucasa dr Henry Walton Jones Jr jest istną... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones