Recenzja filmu

Kapitan Morten i Królowa Pająków (2018)
Kaspar Jancis
Henry Nicholson
Cian Patrick O'Dowd
Brendan Gleeson

Piraci poklatkowi

Film imponuje techniczną maestrią, jaką zaprzęgnięto do skomponowania bogatej galerii cudacznych postaci. Animacja jest płynna i finezyjna, projekty bohaterów skrzą się od pomysłów, opowieść
W polskich kinach nietrudno trafić na animowanego pirata, jakąś produkcję z Chin czy Europy, która udaje hit któregoś z dużych amerykańskich studiów. "Kapitan Morten i królowa pająków" to jednak inna ciekawostka: estoński (a w zasadzie estońsko-belgjsko-irlandzko-brytyjski) animowany arthouse dla najmłodszych. Ale chociaż arthouse, to wciąż poważnie zadłużony u kolegów zza wielkiej wody, przede wszystkim u Henry'ego Selicka, autora laikowej "Koraliny" czy disnejowskiego "Jakubka i brzoskwini olbrzymki". Ot, zrealizowana w technice poklatkowej fantazja o przejściu na drugą stronę lustra, wkroczeniu do króliczej nory czy podążeniu żółtą ceglaną drogą. 


Zamiast Alicji czy Dorotki mamy jednak tytułowego Mortena. To marzący o żegludze 10-latek, którego wyobraźnię podsycają mitomańskie zapędy taty-żeglarza. Czekając na powrót ojca z kolejnego rejsu, Morten konstruuje miniaturowy stateczek i zmaga się z dorosłymi, którzy – jak to z dorosłymi bywa – nie podzielają jego fascynacji przygodą. Zgodnie z prawidłami opowieści przygoda jednak nadchodzi: dom chłopca zalewa woda, a on sam kurczy się do mrówczych rozmiarów, trafia do świata pełnego owadzich sobowtórów i na pokładzie swojego okręciku wyrusza na spotkanie piratów.

Film imponuje techniczną maestrią, jaką zaprzęgnięto do skomponowania bogatej galerii cudacznych postaci. Animacja jest płynna i finezyjna, projekty bohaterów skrzą się od pomysłów, opowieść toczy się wartko. A jednak "Kapitanowi Mortenowi…" brak autorskiego piętna, jakie wyróżnia choćby filmy Selicka: jakiegoś finałowego szlifu oraz mistrzowskiej powściągliwości. Tu wiedźma z mechaniczną dłonią, tam dziewczynka uwięziona w motylim kokonie, jeszcze gdzieś duet fajtłapowatych pszczoło-marynarzy – twórcom ewidentnie nie brakuje nośnych, mocnych konceptów. Za dużo tu jednak sprzecznych porządków, nierozwiniętych metafor, niedoprowadzonych do końca fabularnych nitek. Efekt jest – w złym tego słowa znaczeniu – barokowy: za dużo atrakcji na zbyt małej przestrzeni. 

   

Traci na tym sama historia. Akcja pędzi na łeb, na szyję, i w tym potoku perypetii gubi się sens. Film podpisała aż trójka reżyserów – może dlatego świat przedstawiony jest tak przeładowany. Co rusz pojawiają się – bez odpowiedniej introdukcji – kolejne postacie oraz kolejne wątki. Nie sposób połapać się, co jest tu naprawdę ważne. Twórcy chcą mówić o relacji między rzeczywistością a światem wyobraźni, napomykają coś o dojrzewaniu (kokon i motyl) i o dziedziczeniu marzeń. Ten ostatni temat brzmi tu zresztą najwyraźniej: nieprzypadkowo na pierwszym planie mamy córkę tresowaną przez matkę do kariery baletowej i syna chcącego iść w ślady ojca-marynarza. Wszystko pięknie, ale chyba ciut zbyt ambiwalentnie. Dla dzieci trochę za dorosły, dla dorosłych trochę za dziecięcy, "Kapitan Morten…" niestety nie obiera najlepszego możliwego kursu.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones